Opuściliśmy Negombo. Wynajęliśmy samochód z kierowcą (co jest tutaj dość tanie, a nie zaryzykowalibyśmy jazdy na własną rękę zważywszy na styl jazdy miejscowych królów szos) i udaliśmy się do Kandy. Odległość: 105 kilometrów. Bułka z masłem, prawda? Po drodze mieliśmy plan odwiedzenia sierocińca dla słoni w Pinnawala. W naszych idealistycznych wyobrażeniach mieliśmy spędzić w samochodzie łącznie jakieś dwie godziny. Spędziliśmy cały dzień...
Już na starcie okazało się, że na Sri Lance odległości nie mierzy się kilometrami ale czasem potrzebnym na dotarcie. Kierowca zapytany ile jest kilometrów do Pinnawala odpowiedział nam: three hours. Trochę nas to zdziwiło, ale już kilka kilometrów później zrozumieliśmy. Droga jest wąska. Jednopasmówka bez jakiegokolwiek pobocza. A na niej olbrzymia liczba samochodów, tuk-tuków, rowerów, motorów plus od czasu do czasu krowy, słonie i kozy. No i piesi. Na początku miałam serce w gardle i uskuteczniałam modły do wszelkich możliwych bóstw, bo kierowcy twardo próbowali jechać na czołowe i dopiero w ostatnim momencie jakimś cudem uskakiwali w bok. Niby mamy już sporą praktykę w jeżdżeniu po Azji, ale zwykle podróżowaliśmy autobusami, a z perspektywy autobusu wygląda to zupełnie inaczej niż z małej osobówki. Poza tym podróżując z dziećmi stałam się panikarą.:)
W końcu jednak udało nam się do rzeczonego sierocińca słoni dojechać. Dziewczynki były zachwycone. Dotychczas widziały słonie tylko w warszawskim zoo, a sami wiecie, że stołeczne słoniowe gwiazdy stoją w sporej odległości i małe dziecko niewiele może zobaczyć. A tutaj miały okazję słonie karmić liśćmi i owocami, głaskać po trąbach, a nawet dawać butelki z mlekiem małym słoniątkom. Przy okazji same zostały nakarmione arbuzami i ananasami przez panów opiekujących się słonikami. Może skoro oni brali pieniądze za karmienie słoni, my powinniśmy byli brać pieniądze za karmienie dziewczynek?:)
Dzieciom się zatem podobało. Nam mniej. W przewodnikach Pinnawala jest przedstawiana jako prawie raj dla osieroconych i chorych słoni. Ale w tym raju trochę zgrzyta... Przede wszystkim wiele słoni ma łańcuchy. A panowie, którzy się nimi opiekują mają w rękach długie kije z ostrymi hakami do "dyscyplinowania" słoni. Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie perfekcyjne miejsce dla słoniowych sierot. Zatem jednak "sierociniec", a nie "dom opieki"... Ale kąpiel słoni w rzece wygląda super. Przypomniała nam się Botswana i kąpiące się stada wolnych słoni. Zobaczcie zresztą:
Popatrzyliśmy na słonie i podążyliśmy dalej. Zostało nam już tylko dwadzieścia parę kilometrów. Jak się okazało bardzo długie dwadzieścia parę kilometrów... Już początek był niefortunny, bo nasz kierowca, który też miał dość i chciał szybciej dojechać, zapłacił mandat za złamanie wszelkich możliwych zakazów (w tym zakazu wyprzedzania na ciągłej linii). Po kolejnych dwóch godzinach dojechaliśmy do Kandy i tu koszmar się zaczął. Okazało się, że zarezerwowaliśmy sobie nocleg na wzgórzach. Po długim błądzeniu miejscowi taksówkarze wyjaśnili nam, że są dwa wzgórza o identycznej nazwie ulicy. Jedno z nich jest położone właściwie poza miastem. Zrobiło się ciemno. Zaczął lać deszcz. Zrobiło się bardzo ślisko. A my jechaliśmy drogą, której nikt przy zdrowych zmysłach nie zakwalifikowałby jako drogi dla samochodów. Ekstremalnie wąska, na zmianę bardzo ostre podjazdy i zjazdy, nawierzchnia błotnisto-żwirowa i nasz spocony ze strachu kierowca powtarzający co chwilę: o shit!, o shit! Plus hotel-widmo, do którego prowadziły zaprzeczające sobie nawzajem znaki. Gdyby nie to, że już za niego zapłaciliśmy pewnie byśmy uciekli, ale przecież nie będziemy wyrzucać pieniędzy w błoto!:)
W końcu dojechaliśmy. To znaczy zbliżyliśmy się na tyle, że dalszą część drogi dało się pokonać na piechotę. W ciemności, ulewnym deszczu, z plecakami i wózkami. Na szczęście dziewczynkom humory dopisywały! Okazało się, że to nie hotel, a mały, ekskluzywny pensjonat prowadzony przez Niemca i jego lankijską małżonkę. Poza nami nie było żadnych gości. Właściciel, po przywitaniu nas, wsiadł do samochodu i zniknął w ciemnościach. A my zostaliśmy w towarzystwie sprzątającego pensjonat lokalnego Quasimodo.
Ps. Jako, że post był pisany wczoraj, a nie udało nam się go w nocy opublikować dodaję małą aktualizację. W świetle dziennym zobaczyliśmy, że mieszkamy w najwyższym punkcie wzgórz, z obłędnym widokiem z tarasu.
Co prawda pada,ale za to jaka potem jest tęcza :)
Ale do cywilizacji daleko. Dzisiaj udało nam się stąd wydostać tuk-tukiem, ale wrócić nie było łatwo. Pierwszy tuk-tuk nie dał rady podjechać. Dopiero kolejny, rzężąc niemiłosiernie wspiął się pod górę. Usiedliśmy na tarasie i nagle otoczyło nas ogromne stado nietoperzy. Czyli jednak mieszkamy w zamku Draculi...
Zwiadowca. Potem pojawiła się cała chmara.
A po suficie w łazience hasa mały gekon
Czesc Zoltki kochane,
OdpowiedzUsuńZrobilam sobie krociutką przerwe w pracy, zeby w koncu wypatrzec Was w podrozy I tak ta przerwa zmienila sie w godzine I nawet nei wiem kiedy ten czas minal. Wszystko o czym piszecie brzmi niesamowicie, pieknie, ekscytujaco, widac, ze czerpiecie z podrozy calymi garsciami. No I wciaz w glowie mam dziewczynki, ktore sa takie dzielne, otwarte na odkrywanie, poznawanie i dluuugie maszerowanie. Brawo dla Kalinki i Lauretki. I brawo dla rodzicow podroznikow. Trzymam wielkie kciuki za piekna wyprawe, bede czytac na biezaco, zeby poczuc, chocby namiastke Waszych przezyc. Usciski gorace, Dorota W-L z chlopakami