niedziela, 14 grudnia 2014

Rotorua, przedsionek piekła.

Od kilku dni zwiedzamy północną wyspę Nowej Zelandii. Niedługo, ale tyle czasu wystarczy, żeby zrozumieć na czym fenomen tego kraju (a przynajmniej jego górnej połowy) polega. A jeżeli komuś nie wystarczy, to pewnie nic już tego nie zmieni. Bo Nowa Zelandia to widoki w nieoczywisty sposób zachwycające. Trudno opisem oddać ich piękno, bo jeżeli napisze się o obrośniętych aksamitną trawą wzgórzach, pasących się na nich owcach i krowach, imponująco rozrośniętych drzewach, a wszystko to przykryte stalowo szarymi kłębiastymi chmurami dającymi rozproszone światło ładnie wydobywające kolory, brzmi to dość nudno i banalnie. W rzeczywistości jest tak ładnie, że w zasadzie gdziekolwiek można by postawić krzesło, usiąść na nim i cały dzień podziwiać pejzaż, który wygląda tak, jakby Van Goghowi dać wielką tubę zielonej farby i poczekać aż wyciągnie z niej wszystkie możliwe odcienie. Kiedy zamknę oczy i myślę o Australii widzę rudo-pomarańczowy kolor skał, żółć piasku, błękit nieba i białe grzywy oceanu. Kiedy zamykam oczy w Nowej Zelandii widzę różne odcieni soczystej zieleni, przełamywane gdzieniegdzie  żółcią pod grafitowo-białym niebem. Australia to ogrom pustki, w Nowej Zelandii horyzont jest dużo bliższy, a przestrzeń łatwiejsza do ogarnięcia. Poza tym jest tu równie czysto, a wszystkie ingerencje człowieka w krajobraz są przemyślane i nie naruszają naturalnej harmonii. Byle rozwalająca szopa pomalowana jest z wyczuciem i smakiem tak, by wtapiać się w otoczenie. Patrząc na tutejsze trawiaste łąki wydaje się, że wszystkie chwasty kwitną tu kolorowymi delikatnymi kwiatkami. Myślę, że mógłbym być tutejszą owcą, pasącą się cały dzień na zielonym wzgórzu z obłędnym widokiem. 
Hobbiton jest fajny, przypomina kolorową bombonierkę i daje pojęcie o rozmachu przemysłu filmowego, ale zwykłe widoki wcale mu nie ustępują. 

Teraz jesteśmy w Rotorua, miejscu słynnym z geotermalnych atrakcji. Pogoda trochę psuje nam szyki, bo rozpadało się na dłużej, ale jeden park udało nam się zwiedzić. Trochę się obawiałem, że znów dostanę szpadel do ręki, ale na szczęście tutaj nie trzeba się do gorących źródeł dokopywać, a raczej trzeba uważać, żeby nie wsadzić w nie nogi. Unoszące się nad bulgoczącą wodą obłoki pary wyglądają malowniczo, a do zapachu siarkowodoru można się przyzwyczaić. Dzieci dzielnie przeszły całą trasę, dzięki czemu wyjątkowo udało nam się zobaczyć wszystkie atrakcje. Niektóre widoki były spektakularne.
Co ciekawe są tu najmłodsze tego typu miejsca na świecie, wybuch wulkanu, który zapoczątkował wybicie gorących źródeł miał miejsce zaledwie trochę ponad 100 lat temu. Po zniszczeniach (zginęło całe życie roślinne i zwierzęce na sporym obszarze) nie ma już oczywiście śladu, można za to oglądać stosunkowo młody las który pokrył te tereny i podziwiać zarówno niszczycielską siłę żywiołu jak i regeneracyjne zdolności przyrody. A do tego takie atrakcje jak plujące błotem bagna, żółte siarkowe sadzawki, żelazową czerwień skał i całą paletę barw pochodzących z różnych wytrącających się tu minerałów. 

Infrastruktura drogowa jest niezła, ale Australia trochę nas rozpieściła i przyzwyczaiła do miejsc widokowych urządzonych co krok. Tutaj pod tym względem jest trochę gorzej, ale i odległości mniejsze, a i ludzi zdecydowanie mniej. Tylko zdjęcia trudniej zrobić bo nie ma gdzie zatrzymać samochodu. Jutro spróbujemy zobaczyć kolejny geotermalny wonderland. Na razie zaklinamy pogodę, chyba skutecznie, bo powoli przestaje padać.

P.S. Dziękujemy za 10 000 odwiedzin bloga :)












Jacuzzi?



Chociaż w Nowej Zelandii jesteśmy raczej "żółtka pod prysznicem", to tutaj znów na chwilę trafiliśmy na patelnię :)


Nawet w takiej wodzie może rozwijać się życie.



Nie wszędzie woda była tak gorąca.


Najdalej wysunięty punkt wędrówki. Warto było nadłożyć drogi, woda ma tu niesamowity kolor.






To jest jezioro szampańskie w całej krasie.

Na tym zdjęciu można zobaczyć skąd wzięła się nazwa. Pięknie musowało.

Piękne miejsce na ostatnie nurkowanie :)

Nie, tym razem to nie deszcz.


Przykład tutejszych "zwykłych" widoków.


Oto wanna samego Belzebuba.

Mlaszczące bagno było już poza terenem parku.

Ale oferowało nie gorsze wrażenia. Czy widzicie tu wystającą rękę? 

Błotne eksplozje były bardzo spektakularne. Podobno mieliśmy szczęście, bo na codzień jest tu spokojniej.

Nowy las, który wyrósł na wulkanicznym pogorzelisku.

Imponujące paprocie drzewiaste.

Dziewczynki ćwiczą hongi, czyli maoryskie powitanie polegające na dotknięciu się nosami i czołami.

1 komentarz :

  1. Rajskie życie Belzebuba? Owieczka szykuje się na ostatnią wieczerzę zażywając wprzódy rytualnej kąpieli w szampańskim jeziorze?

    OdpowiedzUsuń