poniedziałek, 29 września 2014

Stoi na stacji lokomotywa

Mija piąty dzień naszego pobytu na wyspie. Jutro rozstajemy się z Kandy i jedziemy pociągiem do Nuwara Eliya nastawiając się na spektakularne widoki. Niestety, miejsca mamy w drugiej klasie. Z lokalnych absurdów: miejsce w wagonie widokowym było tylko na pociąg o 2 rano, który dojedzie na miejsce jeszcze przed wschodem słońca (ciekawe, czy mają już swojego "Misia", od razu skojarzył mi się taras widokowy we Wrocławiu...). Być może chodzi o obserwację gwiazd. Ponieważ chcemy zobaczyć coś więcej, jedziemy obleganym pociągiem o 11.10 wagonem drugiej klasy (pierwsza wykupiona). Pocieszamy się, że jest jeszcze klasa ekonomiczna...

Mam nadzieję, że jutro zmienię trochę zdanie o urodzie Sri Lanki, bo tereny zamieszkałe robią nienajlepsze wrażenie. Niby znam to wszystko z Indii, ale kontrast z Dubajem powiększa atmosferę totalnego chaosu. Może to wpływ obecności dzieci, może trochę się starzeję, ale po całym dniu z pewną ulgą wracam do naszego hotelu na wzgórzu nietoperzów (noc rozjaśniana błyskawicami, rzęsista ulewa i ledwie dychający tuk-tuk próbujący pokonać wzniesienie dodają powrotom specyficznego uroku).

Droga z Negombo do Kandy ciągnie się nieustannie wzdłuż zabudowań, nie widać zupełnie gdzie kończy się jedna wioska, a gdzie zaczyna następna. Piękno krajobrazu ginie za gęstą zabudową oblepiającą szosę. Drugie co do wielkości miasto Sri Lanki rozpoznać można po nieustannych korkach na drodze, kilku udających miejskie ulicach (posiadają wydzielone coś na kształt chodnika) i trochę solidniejszych budynkach. Gdyby nie ciągła ciasnota i komunikacyjny chaos dałoby się przyjemnie zwiedzić całe centrum na piechotę.

Na szczęście Kandy oferuje kilka możliwości wyrwania się z niego na chwilę. Skorzystaliśmy z oferty ogrodu botanicznego i byliśmy bardzo mile zaskoczeni. Świetnie utrzymany teren, dużo ciekawych roślin i biegające to i ówdzie (głównie w pobliżu śmietników) małpy, które wzbudziły zachwyt dziewczynek.




















Cały zapas bananów poszedł błyskawicznie. Inne małpy zazdrośnie patrzyły z drzew, jak samiec alfa pałaszuje.


Te drzewa zrobiły na mnie największe wrażenie.



W labiryncie...

A to już kwiaty dla Buddy w świątyni zęba.

Ludzie są przyjaźni i starają się być pomocni, czasem za bardzo. Nie są przesadnie namolni, ale czasem prowadzą konwersację w przedziwny sposób. Oczywiście rozpoczyna ją zawsze pytanie o narodowość, ale zaraz potem zdarzyło mi się pytanie "czyje to dzieci?". Za pierwszym razem długo nie mogłem zrozumieć o co człowiekowi chodzi. Nie wyglądał na opiekę społeczną, a dookoła nie było nikogo, kto mógłby się do naszych blondyneczek przyznać. Szybko uciąłem dalszą konwersację. Ale potem powtórzyło się to kilka razy. Dziwne... Inną zabawną rozmowę odbyłem przed podejrzaną ruderą, gdzie jak się okazało mieści się klub nocny do którego właściciel usilnie starał się mnie zaprosić kusząc dużym wyborem "ladies do towarzystwa" niezrażony tym, że za rękę trzymam Laurę, a z tyłu nadchodzi Emilka z Kalinką. Obiecywał dobre ceny i zapraszał wieczorem. Opowiedziałem Emilce o osobliwej ofercie klubu z panienkami, co po swojemu podsłuchała Kalinka, która oznajmiła za jakiś czas, że ona chce pojechać wieczorem z tatą do tego "klubu z pająkami", bo skojarzyło jej się z zabawą w Halloween.

Podróże z dziećmi - (mini)poradnik

Po prawie miesiącu podróży czuję się gotowy do udzielania pewnych rad. Pierwsza (i w pewnym sensie ostatnia) to taka, że poradniki nigdy nie oddają skali problemu. Wszystko zależy od dzieci i ich chwilowego (braku) humoru. Misternie ułożony plan porannego zwiedzania rozsypuje się, gdy ożywione wieczorem dzieci wykańczają na tyle, że rano budzimy się o 10.00. Zwiedzanie świątyni wypada akurat w porze drzemki pierwszej córki. A obiad w porze snu drugiej. Płaczliwe wołanie "kupa" i "siku" z obowiązkowym "nie wytrzymam" wypada zawsze w najmniej odpowiednim momencie. Należy się nastawić na pracę na dwóch etatach (24-godzinna niania i biuro podróży), czasu na relaks jest zaskakująco mało (i wypełniają go obowiązki bloggera :). Ale w końcu nie wyruszyliśmy, żeby się relaksować, a czas spędzany z dziećmi, zwłaszcza, kiedy akurat mają dobry humor, wynagradza trudy. Najbardziej cieszy kiedy widać ich radość z nowego: pierwsza podróż tuk-tukiem, egzotyczny owoc do spróbowania, małpy i słonie biegające na wolności, itp. Uświadomiliśmy sobie, że jutro czeka je pierwsza w życiu jazda pociągiem. Dobrze, że zaczną od Sri Lanki, a nie traumy PKP ;-).

sobota, 27 września 2014

W stronę Kandy

Poczuliśmy się dzisiaj jak bohaterowie powieści grozy. Ciemność, ulewny deszcz, pensjonat położony na wzgórzu, do którego nie da się dojechać i z którego nie da się uciec. I my. Sami. A właściwie w towarzystwie dziwnego pana, z którym nie było kontaktu. Ale od początku...

Opuściliśmy Negombo. Wynajęliśmy samochód z kierowcą (co jest tutaj dość tanie, a nie zaryzykowalibyśmy jazdy na własną rękę zważywszy na styl jazdy miejscowych królów szos) i udaliśmy się do Kandy. Odległość: 105 kilometrów. Bułka z masłem, prawda? Po drodze mieliśmy plan odwiedzenia sierocińca dla słoni w Pinnawala. W naszych idealistycznych wyobrażeniach mieliśmy spędzić w samochodzie łącznie jakieś dwie godziny. Spędziliśmy cały dzień...  

Już na starcie okazało się, że na Sri Lance odległości nie mierzy się kilometrami ale czasem potrzebnym na dotarcie. Kierowca zapytany ile jest kilometrów do Pinnawala odpowiedział nam: three hours. Trochę nas to zdziwiło, ale już kilka kilometrów później zrozumieliśmy. Droga jest wąska. Jednopasmówka bez jakiegokolwiek pobocza. A na niej olbrzymia liczba samochodów, tuk-tuków, rowerów, motorów plus od czasu do czasu krowy, słonie i kozy. No i piesi. Na początku miałam serce w gardle i uskuteczniałam modły do wszelkich możliwych bóstw, bo kierowcy twardo próbowali jechać na czołowe i dopiero w ostatnim momencie jakimś cudem uskakiwali w bok. Niby mamy już sporą praktykę w jeżdżeniu po Azji, ale zwykle podróżowaliśmy autobusami, a z perspektywy autobusu wygląda to zupełnie inaczej niż z małej osobówki. Poza tym podróżując z dziećmi stałam się panikarą.:)

W końcu jednak udało nam się do rzeczonego sierocińca słoni dojechać. Dziewczynki były zachwycone. Dotychczas widziały słonie tylko w warszawskim zoo, a sami wiecie, że stołeczne słoniowe gwiazdy stoją w sporej odległości i małe dziecko niewiele może zobaczyć. A tutaj miały okazję słonie karmić liśćmi i owocami, głaskać po trąbach, a nawet dawać butelki z mlekiem małym słoniątkom. Przy okazji same zostały nakarmione arbuzami i ananasami przez panów opiekujących się słonikami. Może skoro oni brali pieniądze za karmienie słoni, my powinniśmy byli brać pieniądze za karmienie dziewczynek?:)

Dzieciom się zatem podobało. Nam mniej. W przewodnikach Pinnawala jest przedstawiana jako prawie raj dla osieroconych i chorych słoni. Ale w tym raju trochę zgrzyta... Przede wszystkim wiele słoni ma łańcuchy. A panowie, którzy się nimi opiekują mają w rękach długie kije z ostrymi hakami do "dyscyplinowania" słoni. Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie perfekcyjne miejsce dla słoniowych sierot. Zatem jednak "sierociniec", a nie "dom opieki"... Ale kąpiel słoni w rzece wygląda super. Przypomniała nam się Botswana i kąpiące się stada wolnych słoni. Zobaczcie zresztą:





Popatrzyliśmy na słonie i podążyliśmy dalej. Zostało nam już tylko dwadzieścia parę kilometrów. Jak się okazało bardzo długie dwadzieścia parę kilometrów... Już początek był niefortunny, bo nasz kierowca, który też miał dość i chciał szybciej dojechać, zapłacił mandat za złamanie wszelkich możliwych zakazów (w tym zakazu wyprzedzania na ciągłej linii). Po kolejnych dwóch godzinach dojechaliśmy do Kandy i tu koszmar się zaczął. Okazało się, że zarezerwowaliśmy sobie nocleg na wzgórzach. Po długim błądzeniu miejscowi taksówkarze wyjaśnili nam, że są dwa wzgórza o identycznej nazwie ulicy. Jedno z nich jest położone właściwie poza miastem. Zrobiło się ciemno. Zaczął lać deszcz. Zrobiło się bardzo ślisko. A my jechaliśmy drogą, której nikt przy zdrowych zmysłach nie zakwalifikowałby jako drogi dla samochodów. Ekstremalnie wąska, na zmianę bardzo ostre podjazdy i zjazdy, nawierzchnia błotnisto-żwirowa i nasz spocony ze strachu kierowca powtarzający co chwilę: o shit!, o shit! Plus hotel-widmo, do którego prowadziły zaprzeczające sobie nawzajem znaki. Gdyby nie to, że już za niego zapłaciliśmy pewnie byśmy uciekli, ale przecież nie będziemy wyrzucać pieniędzy w błoto!:)

W końcu dojechaliśmy. To znaczy zbliżyliśmy się na tyle, że dalszą część drogi dało się pokonać na piechotę. W ciemności, ulewnym deszczu, z plecakami i wózkami. Na szczęście dziewczynkom humory dopisywały! Okazało się, że to nie hotel, a mały, ekskluzywny pensjonat prowadzony przez Niemca i jego lankijską małżonkę. Poza nami nie było żadnych gości. Właściciel, po przywitaniu nas, wsiadł do samochodu i zniknął w ciemnościach. A my zostaliśmy w towarzystwie sprzątającego pensjonat lokalnego Quasimodo.

Ps. Jako, że post był pisany wczoraj, a nie udało nam się go w nocy opublikować dodaję małą aktualizację. W świetle dziennym zobaczyliśmy, że mieszkamy w najwyższym punkcie wzgórz, z obłędnym widokiem z tarasu.

Co prawda pada,ale za to jaka potem jest tęcza :)


Ale do cywilizacji daleko. Dzisiaj udało nam się stąd wydostać tuk-tukiem, ale wrócić nie było łatwo. Pierwszy tuk-tuk nie dał rady podjechać. Dopiero kolejny, rzężąc niemiłosiernie wspiął się pod górę. Usiedliśmy na tarasie i nagle otoczyło nas ogromne stado nietoperzy. Czyli jednak mieszkamy w zamku Draculi...

Zwiadowca. Potem pojawiła się cała chmara.



A po suficie w łazience hasa mały gekon



czwartek, 25 września 2014

Wspomnienie z Dubaju

Czekając na miejsce w hotelu, żeby trochę zorientować się w okolicy i uśpić Laurę, zabrałem ją na spacer. Oswajając się z oblepiającym upałem i chroniąc przed pierwszymi promieniami słońca obserwowałem budzące się do życia miasto. Wczesna pora to dobry moment, żeby zobaczyć tych, którym Dubaj zawdzięcza swoją obecną potęgę - indyjskich, nepalskich, pakistańskich i innych ubogich emigrantów jadących do pracy na starych zdezelowanych rowerach. Dopiero trochę później pojawiają się ubrani w garnitury ekspaci śpieszący do biur. Rdzennych mieszkańców (jak podaje przewodnik, stanowiących obecnie 5% populacji miasta), odzianych w gustowne białe galabije, jak później się zorientowaliśmy, najłatwiej odnaleźć w luksusowych częściach ogromnych galerii handlowych.
Dzień zaczął się od miłego akcentu, jakiś pan niosący naręcze kwiatów widząc Laurę urwał jeden i podarował jej z uśmiechem życząc miłego dnia. Kwiatek zachował się do końca pobytu, a Laureńka z rumieńcem  dumy wspominała "pana, który dał kwiatek". Potem Laura zasnęła, a co było dalej, już wiecie.

Upał, od którego lokalni mieszkańcy uciekają zamykając się w chłodzonych budynkach i samochodach sprawia, że można poczuć sie w Dubaju jak na obcej, skolonizowanej planecie, gdzie każde wyjście musi być limitowane z powodu niebezpiecznego promieniowania. Niewielkie normalnie odległości stają się niemożliwe do pokonania i przemieszczając się bez samochodu trzeba pilnować bliskości metra oraz robić przystanki bezpieczeństwa w sklepach i restauracjach. To powoduje, że miasto teoretycznie przygotowane na pieszych turystów z wózkami znacznie lepiej niż Stambuł, łatwo staje się pułapką i jest bardzo trudne do zwiedzania w ten sposób.

Klimatyzowane przystanki autobusowe. Sprytne.

Bezlitosna pogoda zmusza do spojrzenia na ten wielki wysiłek, jakim jest zbudowanie tak imponującego miasta na pustyni, z pewną zadumą. Jak dziwnie urządzony jest ten świat. Jakie nieracjonalne, z globalnego punktu widzenia, wymusza rozwiązania. O ileż lepiej byłoby wybudować to wszystko na terenach z bardziej umiarkowanym klimatem. Ile zaoszczędzono by na klimatyzacji... Na miejscu Dubaju lepiej sprawdziłoby się pole baterii słonecznych. Cóż, mieszkańcy Emiratów mają jednak tę ziemię i tu muszą urządzić się, najlepiej jak potrafią. Zbudowali więc miasto pełne przepychu, które najlepiej podziwiać z pokładu samolotu lub luksusowego jachtu.

Próbowaliśmy zwiedzać Dubaj lądem, na piechotę. Polegliśmy. Ograniczeni do metra, które jest nowoczesne, ale ciągnie się tylko jedną cienką linią wzdłuż całego miasta, trafialiśmy ciągle w te same miejsca. Wszystkie próby odejścia i odszukania wymienionych w przewodniku atrakcji kończyły się szybkim wyczerpaniem upałem i odległościami, które zdawały się rosnąć z każdym krokiem. Burj Kalifa i Dubai Mall, do których wygodnie dojeżdża się metrem, były dla nas oazą na pustyni. To miejsca powalające swoją skalą. Do tego stopnia ważą na mapie miasta, że zakrzywiają jego czasoprzestrzeń i sprawiają, że ciągle tam lądowaliśmy. Być może jakieś znaczenie miał też darmowy internet w galerii handlowej :). W każdym razie jest to Dubaj w pigułce. Wszystko jest tam naj.

Wsiedliśmy w końcu do łodzi, która miała dać nam możliwość zobaczenia wszystkich atrakcji z wody.

Niewiele widać? I my niewiele zobaczyliśmy. Dubaj chował się przed nami. Widoczność ograniczona jest ostrym słońcem, wilgocią i pyłem zawieszonym w powietrzu, coś takiego widzieliśmy też w Pekinie. Tam był to smog i pył z pustyni, tu też wiatr nawiewa piasek. Skąpi turyści nie zobaczą wiele. Słynna Palma Jumeirah ładnie wygląda na mapie lub z turystycznego samolotu, z perspektywy łodzi widać tylko zatłoczone osiedle zbudowane na wodzie.


Luksusowy Burj Al Arab tylko zdaje się płynąć do lądu. W rzeczywistości stoi na niedostępnej dla zwykłych śmiertelników wyspie, zamykając swoich mieszkańców w złotej klatce, z której uciec mogą jedynie luksusową limuzyną lub jachtem.


Dubaj Marina imponuje strzelistymi wieżowcami, ale też odstrasza gęstą zabudową martwego osiedla. Pięciogwiazdkowe hotele aż kapią od luksusu (Emilka z dziewczynkami prawie zgubiły się w łazience jednego), ale goście wychodzą z nich tylko do podstawianych pod drzwi samochodów. Ciągle zastanawialiśmy się kto tam mieszka. Bliskość mariny nie tłumaczyła popularności miejsca, bo jachtów było może kilkadziesiąt, a mieszkań wokoło tysiące. I wciąż powstają nowe bloki.


Dubaj to raj dla miłośników motoryzacji. Ja nim nie jestem, więc ten paragraf będzie krótki. Niemniej jednak nawet na mnie zrobiły wrażenie dwa sportowe Rolls-Royce zaparkowane koło siebie. Hałaśliwych Ferrari nie liczę. Można zobaczyć wszystkie luksusowe marki w najlepszych wersjach z najmocniejszymi silnikami. Reklama nowego garbusa skupia się na jego 210 koniach. Moc jest fetyszem, trzeba być najszybszym lub chociaż największym. Przy tym jeżdżą dość spokojnie, a warunki mają komfortowe, 6 pasów w każdą stronę to raczej norma niż wyjątek. Klimatyzowane, wyczyszczone do połysku samochody przemieszczają się między klimatyzowanymi budynkami. Chodniki są dla biednej siły roboczej i nielicznych turystów.

Dubaj do końca pozostał dla mnie majestatyczny i nieosiągalny. Skażona upałem betonowa pustynia z oazami ostentacyjnego luksusu. Dobre miejsce na krótką przesiadkę między lotami, jeżeli zdobędzie się miejsce w dobrym hotelu. Poza sezonem można upolować różne okazje. Dubaj podziwiać najlepiej z walizką pieniędzy w pięciogwiazdkowym hotelu i limuzyną dowożącą do kolejnych ekstrawaganckich atrakcji. My obeszliśmy się smakiem i lecimy dalej. Kierunek: Sri Lanka!



niedziela, 21 września 2014

Dubaj

Trzy dni zabierałam się do tego wpisu, bo jakoś nie mogłam się zdecydować, czy Dubaj mi się podoba czy zupełnie nie. Przylecieliśmy w czwartek o wpół do piątej rano. W skrytości ducha liczyłam na to, że o tej porze temperatura będzie jeszcze w miarę przyjazna, więc kiedy miła pani w samolocie oznajmiła, że są 34 stopnie pomyślałam sobie tylko: "o rany!". Chwilę później przekonałam się, że polskie przyjaźnie suche 34 stopnie i dubajskie wilgotne 34 stopnie to zupełnie inna bajka. Miałam poczucie, że weszłam do gorącego piekarnika. A z każdą chwilą było coraz gorzej...

Na szczęście na lotnisku klimatyzacja działała pełnią mocy. Później zresztą okazało się, że działa wszędzie z mocą znacznie przekraczającą nasze potrzeby. Podczas gdy na zewnątrz w ciągu dnia jest około 39 stopni w cieniu, we wnętrzach jest jakieś 18. Ciekawe ile jeszcze damy radę uciekać przed przeziębieniem. Ale wracając do lotniska: od początku zostaliśmy objęci opieką, która nieco nas zaskoczyła. Ciekawe jaki był w tym udział ryczącej wściekle Laureńki, nie mogącej nam wybaczyć, że przerwaliśmy jej sen. Od razu po tym, jak odebraliśmy bagaże, ubrany w tradycyjny biały strój pan poprosił, żebyśmy poszli za nim. Kiedy go zignorowaliśmy, walcząc z histerią Laury, użył tonu, którego już nie mogliśmy zlekceważyć, bo baliśmy się wylądować w lokalnym więzieniu. Poszliśmy więc grzecznie za nim. Co się okazało? Pan sprawnie przeprowadził nas przez całe lotnisko, omijając gigantyczną kolejkę do kontroli paszportowej. Co więcej, mocno zrugał pana w okienku tejże kontroli, kiedy oglądanie naszych paszportów zbytnio się przeciągało. A na koniec bardzo miło powitał nas po drugiej stronie okienka i zapewnił o tym, że jesteśmy bardzo mile widziani. Myślicie, że to wrzeszcząca Laura zapewniła nam taką vipowską obsługę?:)

Vipowska obsługa miała zresztą ciąg dalszy. Kiedy, o wpół do szóstej rano, dojechaliśmy do naszego hotelu, pokoju dla nas oczywiście jeszcze nie było i mieliśmy poczekać aż do czternastej na check-in. Niewiele myśląc zajęłyśmy z dziewczynkami kanapy w lobby, przykryłyśmy się wszystkim co miałyśmy (bo oczywiście klimatyzacja pracowała na full) i poszłyśmy spać. Tylko Marcin starał się zachować pozory i czytał gazetę w pozycji siedzącej. Kiedy tylko w hotelu pojawił się jego manager okazało się, że bezdomne śpiące w holu psują mu wygląd lobby i natychmiast dostaliśmy pokój. Jako, że o tej porze nie mieli wolnego żadnego z najtańszych, który wykupiliśmy, zrobili nam upgrade i w tej samej cenie dostaliśmy olbrzymi dwupokojowy apartament, z oddzielną kuchnią i dwiema łazienkami. Czy to też zasługa małej Laury?:) Swoją drogą niesamowite są tutejsze lokale do wynajęcia. Staramy się rezerwować apartamenty z kuchniami, a nie typowe hotele, bo zależy nam na możliwości przygotowywania dziewczynkom jedzenia. W innych krajach oglądane przez nas "apartamenty" mają średnio 20 metrów kwadratowych. Ten najtańszy i najmniejszy, który zarezerwowaliśmy w Dubaju miał być jednopokojowy i mieć 48 metrów kwadratowych, a ten który dostaliśmy po upgradzie ma prawie 90. Ot takie malutkie wakacyjne mieszkanko.:)

Mieszkamy sobie zatem komfortowo a na dachu  hotelu mamy basen, w którym dziewczynki z lubością się pławią. My zresztą też.



I płacimy za to sporo mniej niż za naszą stambulską wnękę na szafę. Dziwny kraj. Bo z drugiej strony wszystko inne jest koszmarnie drogie. Poza metrem i taksówkami. Benzynę mają tu praktycznie za darmo, więc transport jest bardzo przyjazny dla kieszeni. Samo miasto natomiast przyjazne nie jest. A przynajmniej nie jest przyjazne pieszym. Przed EXPO 2020 Dubaj jest praktycznie wielkim placem budowy. Gdziekolwiek się nie ruszymy, wszędzie droga się urywa, bo jest kolejny plac budowy. A jak nie plac budowy to autostrada. Jedno, czego zwiedzanie jest bardzo proste i do czego łatwo jest dotrzeć, to lokalne centra handlowe. Gigantyczne! Nasza Arkadia, która zawsze wydawała mi się nieogarnialnym molochem, okazuje się być całkiem mała. Zakupów wprawdzie nie robimy, bo Marcin bardzo pilnuje wagi naszych plecaków, ale niesamowite jest to, jakie atrakcje mieszczą się w tych centrach. Wczoraj w jednym oglądaliśmy świetne podwodne zoo i oceanarium. Tuż obok było wielkie lodowisko i centrum zabaw dla dzieci, w którym każde dziecko mogło przebrać za kogokolwiek kim chciałoby zostać i sprawdzić jak wymarzony zawód wygląda w praktyce. Dzisiaj z kolei oglądaliśmy mieszczący się w kolejnym centrum handlowym wyciąg narciarski, tor saneczkowy i lodowate jeziorko z prawdziwymi pingwinami. Niezła atrakcja zważywszy na temperaturę na zewnątrz!

Widzieliśmy już najwyższy budynek świata, czyli Burj Khalifa. Jest piękny, ale muszę przyznać, że większe wrażenie zrobił na mnie szanghajski "otwieracz". Bardzo ładne jest natomiast jego położenie, szczególnie wieczorem. Tuż obok jest ładnie oświetlona zatoka i park fontann. Laura była zachwycona brodząc po tych płytszych (nie wiemy czy to legalne ale nikogo w pobliżu nie było:))


Widzieliśmy też (szkoda, że tylko z zewnątrz) Burj Al Arab, czyli jedyny na świecie siedmiogwiazdkowy hotel. Architektoniczne cudo! Niestety kiepsko robi się tu zdjęcia. Albo paruje nam aparat, albo jest słabe światło. Chyba sobie pocztówki kupimy.:)

Zostały nam jeszcze trzy dni na zwiedzanie Dubaju. Może mi się coś zmieni ale na razie nie jest to miejsce, do którego chciałabym wrócić...

środa, 17 września 2014

Tureckie jedzenie

Na specjalne zamówienie Agaty napiszemy jeszcze kilka słów o tym, co smacznego zjedliśmy w Turcji. Okazja jest dobra, bo właśnie, czekając na autobus na lotnisko, siedzimy na tarasie restauracji, w której wczoraj nakarmili nas najlepiej.



Jak Turcja, to oczywiście kebab, chociaż raczej nie w bułce, a na talerzu i bez surówki z kapusty. Mięso w różnych postaciach, najbardziej smakowały nam szaszłyki z dodatkiem pistacji, mniam. Lokalną specjalnością Kapadocji jest mięso i warzywa zamknięte w glinianych garnuszkach (testi kebab), które całe grzeje się następnie w piecu. Przykryte są ciastem, które też się opieka w trakcie całego procesu i w efekcie po zdjęciu pokrywki dostaje się przyrumienioną pitę (pewnie się jej nie je, ale nie mogłem się powstrzymać). A w środku dobrze przyprawione aromatyczne kawałki mięsa.


Tak się to przyrządza


Tak wygląda po podaniu


Tak po otwarciu.

A tak na talerzu :)

Poza tym lokalną specjalnością jest manti, czyli takie pierożki wyglądające trochę jak ravioli. Mogą być z warzywami albo z mięsem i zawsze z dużą ilością czosnku. Jedliśmy je w kiepskiej restauracji i szczerze mówiąc nas nie zachwyciło.
Dla jaroszy jest fasola (zdarza się też z mięsna wkładką, trochę jak po bretońsku), całkiem smaczna, jedliśmy ją w domowej atmosferze rodzinnej knajpki w małej wiosce na końcu świata. Niestety, wybór potraw dla wegetarian jest mocno ograniczony.
Do wszystkiego jest pilaw i sałatka ze świeżych pomidorów, ogórków i różnych liści. I pita lub chleb w różnej postaci.


Jako wieloletni fan ayranu doceniam, że można go tu kupić wszędzie. W supermarkecie sprzedają wielkie butle najróżniejszych gatunków, ale najlepiej smakuje podany w schłodzonej metalowej czarce:
Inne popularne w Turcji napoje to świeże soki. Z ciekawszych: sok z granatów (pierwszy raz piłem tutaj, dla amatorów kwaśnych smaków) i z arbuza. Napoje gorące, to oczywiście herbata i kawa po turecku, ale i salep - mleczny napój o lekko kisielowatej konsystencji z cynamonem i cukrem waniliowym. Ciekawy, ale bez szału. Dla amatorów kiszonek jest sok z kiszonej czarnej marchwi i rzepy. Niezły, ale raczej dla koneserów.

Sok z arbuza (Kalinka) i granatów (Laura).

Desery to oddzielny rozdział. Baklawy i inne potwornie słodkie ciasta nieustannie wiodły nas na pokuszenie. Jako amator różnych ciągutek nie mogłem przejść obojętnie obok witryn z kolorowym locum, a lody tureckie, specyficzne się ciągnące i sprzedawane przez dających całe show lodziarzy przyciągały nieustannie uwagę dziewczynek. W knajpce gdzie jemy polecają Kunefe - słodkie ciasto z dodatkiem specjalnego sera, lekko ciągnące się i całkiem dobre. Wczoraj zjedliśmy dużą porcję. A na dodatek firin sutlak (rodzaj puddingu ryżowego),  który kupiliśmy dzieciom, ale zjedliśmy sami.  Bo przecież słodycze są niezdrowe i zęby się od nich psują! ;)


Kurczak i frytki, uniwersalne jedzenie dla dzieci ;-)



Pożegnanie z Kapadocją

Odpoczęliśmy trochę od zgiełku wielkiego miasta. Przez trzy ostatnie dni jeździliśmy leniwie samochodem szukając ładnych widoków i oglądając wykute w skałach groty i całe podziemne miasta. Imponujące, szczególnie skala tego przedsięwzięcia. Dziewczynki dzielnie znoszą trudy podróży, zwłaszcza Kalinka nam imponuje prąc szybko do przodu i domagając się wchodzenia na kolejną wysoką górę lub śmiało schodząc w podziemne korytarze. Laura też nie zostaje z tyłu. Dzisiaj same zaciągnęły nas do kolejnego wykutego w skale tysiącletniego kościółka. Freski wszędzie tu zachowały się w takim stanie, że budzą podejrzenia, że namalowano je całkiem niedawno dla zwabienia turystów. Jednak ogląda się je z pewną przykrością, bo prawie wszystkie twarze są celowo zniszczone. Patrząc na kolejne pozbawione oczu, nosów lub ust postacie myślałem raczej o tych fanatykach, którzy metodycznie je okaleczali niż o tych, którzy ryjąc w skale ozdabiali ich malunkami ściany. Ciekawe, że ten sam boski zakaz, różnie interpretowany, prowadził do tego rodzaju skutków. W dodatku chwilę wcześniej współwyznawcy malujących też pewnie braliby się do skuwania. Dociekliwe pytania Kalinki chcącej zrozumieć czemu jedni ludzie malują obrazy, a inni je niszczą pozwalają zadumać się głębiej nad istotą wiary i ludzkich zachowań. W dodatku trzeba te przemyślenia wyartykułować później w zrozumiałej dla bystrej 4-latki formie, co nie jest rzeczą łatwą, zwłaszcza gdy samemu nie jest się pewnym odpowiedzi.


Siedzę teraz na tarasie i słucham wołania muezzina z pobliskiego meczetu wzywającego na wieczorną modlitwę. Turcja to pierwszy kraj gdzie tak bezpośrednio spotykam się z islamem. Ma to swój urok i pozwala lepiej zrozumieć pewne rzeczy. Duże wrażenie zrobiło na mnie wnętrze meczetu. Przyzwyczajony do barokowych kościołów byłem zaskoczony ascetycznością wystroju. Ta pustka i łagodna ornamentalna stylistyka była ciekawą odmianą. Meczet nie przytłaczał, robił wrażenie przestronnej jurty z miękkim dywanem zachęcającym do spoczynku. W kontekście dywanów nakaz zdjęcia butów stawał się zrozumiały i chociaż irytuje mnie nieco religijne pojęcie czystości, to z szacunku dla tej zwykłej ściągałem bez ociągania. To samo z myciem nóg, które na równi z rytualnym ma wymiar praktyczny. Nakaz schludności jest zrozumiały w wypełnionym meczecie. Na szczęście nie musiałem testować gorliwości wyznawców Allaha, bo kiedy zwiedzaliśmy meczety, świeciły pustkami.

Opuszczamy Turcję z pewnym żalem i uczuciem niedosytu. Bardzo pozytywnie zaskakują nas ludzie. Bardzo serdeczni i pomocni. Czasem aż do przesady, trochę krępujące jest ciągłe dostawanie różnych prezentów. Być może wyglądamy na wygłodzonych, bo już nie tylko dzieci dostają słodycze, ale na stacji benzynowej jakiś pan przyszedł żeby wręczyć Emilce kiść winogron, a inny siedzący pod murkiem i jedzący jabłko widząc nas idących z wózkami odkroił kawałek i chciał nas częstować. Dziewczynki wciąż zwracają uwagę i często pozują do fotografii, na szczęście akceptacja wyrażana jest dużo powściągliwiej. Japońskie i koreańskie wycieczki jakich jest tu wyjątkowo dużo też żywiołowo na nie reagują, gdybyśmy brali chociaż złotówkę za zdjęcie wyjazd mógłby szybko się zwrócić :)

Jutro żegnamy się z Kapadocja. Postanowiliśmy nieco zmienić plany i zamiast przebijać się autokarami do wybrzeża, a potem do Gruzji, wybraliśmy wariant bardziej wygodny i lecimy przez Stambuł do Dubaju. Udało się ustawić połączenie bez konieczności noclegu w Stambule, ale czeka nas ciężki wieczór i noc. Mam nadzieję, że transfer przebiegnie w miarę gładko.

W samym Dubaju mamy zamiar przynajmniej kilka dni odpocząć. O dziwo udało nam się zarezerwować apartament tańszy niż w Kapadocji, który na zdjęciach wygląda świetnie. Niedługo okaże się gdzie tkwi haczyk, ale na razie jesteśmy dobrej myśli. Potem lecimy na Sri Lankę, której w ogóle nie było na pierwotnej trasie i zastanawiamy się nad skokiem wypoczynkowym na Malediwy. Wszystko rozstrzygnie się w najbliższych dniach, kiedy będziemy polować na lotnicze i hotelowe okazje. Jeżeli macie porady odnośnie Sri Lanki lub Malediwów (a może jeszcze jakieś propozycje w tym rejonie świata?) będziemy wdzięczni. 

U tego pana, pomimo pewnych problemów z dogadaniem się, zjedliśmy smaczny, domowy obiad. 

Z małpką w ręce raźniej włazi się do ciemnej jaskini.

Szczęśliwe dzieci z mamą...

... i z tatą też.

Pusta droga, tej pustki brakowało nam w zatłoczonym Stambule. Chociaż po prawdzie zatłoczone jest centrum, a na obrzeżach (wielkości kilku największych polskich miast) jest pusto i zielono.




Do tego kościółka zaciągnęły nas dzisiaj dzieci. Przewodnik tak się ucieszył, że ktoś przyszedł, że nawet chciał nas oprowadzić za darmo. A jak Laura dała mały koncert rywalizując z Kalinką kto będzie na rękach u taty, przejęty pan proponował podwózkę samochodem do miasta :)



     

niedziela, 14 września 2014

Bajkowa Kapadocja

Za nami dwa bardzo intensywne dni. Zwiedzamy jak szaleni, bo okolica jest nieprawdopodobnie piękna. Chwilami trudno mi uwierzyć, że to wszystko jest prawdziwe.

Ale od początku. Nie dane było biednemu Marcinowi posiedzieć na tarasie z książką nawet jednego poranka, bo moje podróżnicze ADHD odezwało się już przy śniadaniu:). Wypożyczyliśmy zatem samochód i rozpoczęliśmy eksplorację.

Na pierwszy ogień poszedł park narodowy Goreme, czyli blisko 350 wykutych w tufowych skałach bizantyjskich kościołów. Potem szereg przepięknych dolin widokowych, podziemne miasta i niesamowite formacje skalne. Po tych dwóch dniach Kapadocja wysforowała się na jedno z najwspanialszych miejsc na świecie, jakie miałam okazję oglądać.

Byliśmy ciekawi jak zachowają się dziewczynki, ale znowu pokazały nam, że mamy bardzo dzielne dzieci. Kalina zwiedza zaskakująco świadomie, wszystko ją interesuje, zadaje masę trudnych pytań, na które często nie znamy odpowiedzi i musimy się ostro dokształcać:). Okazało się też, że czteroletnie nogi są już bardzo sprawne i silne. Wspina się na wszystkie wzniesienia jak mała kozica i ciągle chce wchodzić wyżej i wyżej.

Laura natomiast wymyśla sobie jakiś motyw, który ją interesuje i konsekwentnie szuka go podczas całego zwiedzania. W Goreme były to szkielety. Chodziliśmy więc od jaskini do jaskini, od kościoła do kościoła szukając kolejnych kości :).W podziemnych miastach z kolei szukała wnęk, które wyglądały jak "łóżeczka dzidzi". Fizycznie nasza dwulatka męczy się znacznie szybciej, ale za to okazała się mistrzynią negocjacji. Przy każdym dłuższym marszu, kiedy widzi, że nie bardzo są warunki, żeby nosić ją na rękach, walczy o to, co lubi najbardziej. Wygląda to zwykle mniej więcej tak:

Laura: mamo, nóżki mnie bolą.
Ja: jeszcze troszkę Laureńko, już niedługo odpoczniemy.
Laura: mamo, ale nóżki już nie mają siły!
Ja: a co pomoże nóżkom nabrać sił?
Laura (z bezbrzeżnym zdziwieniem, że nie wiem czegoś tak oczywistego): maaaaamo, przecież nóżki najbardziej lubią lody czekoladowe!

W efekcie spożycie lodów znacząco nam wzrosło, ale tacy jesteśmy dumni, że tak dzielnie zwiedzają, że jakoś nie umiemy im odmówić :).

Poniżej kilka foto wspomnień z Kapadocji: