Przede wszystkim oczekuję, że przynajmniej centrum miasta będzie tętniło życiem. Sydney jest pierwszym miastem które odwiedziliśmy w Australii, gdzie w centrum nieustannie przelewa się strumień ludzi, jest kolorowo i gwarno, widać ruch, słychać hałas ulicy. Brakowało mi tego w innych tutejszych miastach, tam chciało mi się ziewać, tutaj czuję energię i daję się porwać pędowi. A przy tym wystarczy odejść niedaleko, w boczne uliczki, żeby odnaleźć spokój od tego zgiełku. Jest więc tak, jak być powinno.
Liczne kafejki, klimatyczne knajpki, ciekawe, różnorodne restauracje - wszystko to można w Sydney znaleźć, zwłaszcza na głównych ulicach centrum, ale i dalej nie jest najgorzej. Na minus zaliczam godziny otwarcia. Jest lepiej niż gdzie indziej w Australii, ale wciąż byliśmy niemile zaskakiwani szukając otwartego lokalu w niedzielę albo próbując usiąść w kawiarni dużej, fajnej księgarni, która okazała się już zamknięta, mimo, że sklep tętnił jeszcze życiem. Po godzinach lunchowych widać, że oferta jedzeniowa przerzedza się i trzeba uważać gdzie się wchodzi. Za to wybór kuchni jest duży i łatwo o smaczne jedzenie. Gorzej z dostępnością cenową, niestety jest drogo, zwłaszcza jak przyjedzie się z Azji. Poza tym jesteśmy z Polski przyzwyczajeni do tego, że w każdym lokalu jest toaleta. Tutaj nie jest to bynajmniej normą, rozwinięty jest za to system toalet publicznych. Też fajnie, ale zwykle oznacza to nerwowy bieg z dzieckiem w poszukiwaniu najbliższej.
Lubię wielokulturowość, nadaje miastu kolorytu, wzbogaca kuchnię i asortyment sklepów. W Sydney odnajdziemy zarówno dzielnicę chińską, jak i małą Tajlandię (Emilka wreszcie kupiła swój ulubiony sticky rice with mango), jest wiele restauracji i sklepów japońskich, a z poza wschodniej Azji widoczne są też inne mniejszości, kilka razy kupowaliśmy np. gozleme - pyszne tureckie placki z różnym nadzieniem, które przypominały nam początki naszej podróży.
Ciekawa architektura - niebanalne, niekoniecznie piękne, budynki nadają miastu ton i łamią monotonię. Sydney jest architektonicznie wystarczająco zróżnicowane, żeby nie było nudno, a od czasu do czasu trafiają się budynki wyjątkowo przyciągające uwagę. Nie piszę tu o gmachu opery, z którym akurat miałem tak jak z piramidami - na zdjęciach i filmach wyglądał jakby lepiej i trochę się rozczarowałem widząc go na żywo. Za to most nad zatoką w rzeczywistości jest równie imponujący, co na zdjęciach reklamowych.
Zieleń w mieście jest ważna i nie można na jej brak w Sydney narzekać. Są i dające cień drzewa i dość liczne parki, jest gdzie pobiegać, pojeździć na rowerze i poleżeć na trawie.
Pogoda - nie rozpieszcza nas. Owszem, jest ciepło, ale zbyt często niebo zasnuwa się ciemnymi chmurami i leje deszcz. Dobrze, że po jakimś czasie zawsze się rozpogadza i znów wychodzi słońce, ale brak przewidywalności i gwałtowne burze trochę przeszkadzają. W dodatku zimy są tu chyba mało przyjemne, ale tego nie będziemy sprawdzać.
Ważne są też liczne, dobrze zaopatrzone sklepy, a po prawdzie oceniam to po księgarniach. Tu w centrum znalazłem dwie odpowiednio wielkie, jestem więc zadowolony. Emilka zrobiła zakupy odzieżowe, więc i pod tym względem jest nieźle, w tym punkcie więc Sydney broni się znakomicie. Dużym minusem, w całej zresztą Australii, są zaporowe ceny owoców i tym samym słaba ich dostępność. Trochę dziwne w kraju, gdzie ziemi pod uprawę nie brakuje, a klimat sprzyja.
Z komunikacji miejskiej w zasadzie tu nie korzystamy, z małymi wyjątkami. Mieszkamy w niezłym punkcie i wszędzie chodzimy na piechotę, ale doceniamy darmowy autobus w centrum i fajnie zorganizowany ruch promowy. A zwłaszcza niedzielne promocje, kiedy za śmieszne 2.5 dolara od łebka (Laura gratis) kupuje się całodniowy bilet rodzinny na wszystkie środki transportu, w tym promy. Poza tym nie jest tanio, ale w niedzielę można poszaleć. Promy działają świetnie i zastanawiamy się, czemu na Wiśle nie dałoby się w ten sposób pomóc mieszkańcom Tarchomina, czy podwarszawskich miejscowości ulokowanych niedaleko rzeki.
Z dostępem do Internetu nie jest łatwo. Darmowe wi-fi w restauracjach prawie nie jest spotykane. Kupiliśmy kartę do komórki, ale limit transferu mocno nas ogranicza. W wielu miejscach można kupić dostęp do sieci, ale zawsze wychodzi drożej niż to co mamy w telefonie. Za to minus.
Na położenie Sydney nie może narzekać. Rzeka i ocean to plaże i możliwość kąpieli, przyjemny chłód od wody w lecie i ładne widoki. Miasto jest rozległe i zróżnicowane. Poza centrum są i przyjemne dzielnice z niską, relatywnie starą, klimatyczną zabudową, jak i przypominające bardziej warszawską Pragę alternatywne, lekko mroczne dzielnice, gdzie w ciemnych zaułkach wieczorem podnosi się trochę ciśnienie. Mieszkamy właśnie w takim miejscu i polubiłem je od pierwszego nocnego wyjścia w poszukiwaniu sklepu.
W moim prywatnym rankingu Sydney nie przebiło Singapuru, ale mógłbym tu trochę z radością pomieszkać, pod warunkiem jednak, że płaca rekompensowałaby różnice cenowe.
Jeden z fajnych budynków, dosłownie zielony, bo cały obrośnięty roślinnością.
Jeden z budynków tutejszej politechniki, ciekawie przykryta bryła.
O tym można powiedzieć, że jest niebanalny. Na tym określeniu poprzestanę.
Niesamowity budynek, poskładany z gotowych betonowych klocków. Doczytałem z ciekawości, że to komunalne mieszkania z lat 70-tych. Mają być wyburzone, ale lokatorzy mocno protestują. Na pewno zapada w pamięć i wywołuje wiele sprzecznych odczuć.
Poszliśmy na spacer sławnym mostem.
Z góry widać operę...
... wraz z całą zatoką. Widać ogrom statku wycieczkowego stojącego w porcie. Codziennie jest to inny statek, zawsze równie wielki.
Opera raz jeszcze.
Po drugiej stronie zatoki jest masa pięknie położonych domów. Do pracy w centrum można pływać promem albo wodną taksówką.
Zbliżają się Święta i oczywiście można odczuć to na każdym kroku, tutaj jednak jest to wyjątkowo groteskowe. To, że Święta wypadają tu latem i trudno Europejczykowi poczuć klimat Gwiazdki, to banał, ale o dziwo zamiast stawić temu faktowi dzielnie czoła robią tutaj komiczne szpagaty starając się wbrew naturze zachować tradycje kolonizatorów. I tak zamiast ubrać Mikołaja w slipy i słomkowy kapelusz i posadzić z drinkiem na plaży, ubierają go w futra i sadzają na sanie. Co więcej, w sprzedaży są wełniane czerwone mikołajowe czapki i co jakiś czas widać ludzi z czymś takim na głowie. Jest +30 stopni, wygląda to więc komicznie. Tu i ówdzie widać życzenia "białych świąt", różne dekoracje ze sztucznym śniegiem, a szczytem komizmu była wielka szklana kula ustawiona w azjatyckim centrum handlowym gdzie chętnych posypywano sztucznym śniegiem przy dźwiękach melodii z Krainy Lodu. Dziewczynki były zachwycone, ale moim zdaniem powinni sprawę przemyśleć i zrobić małą rewolucję. W końcu w Betlejem śnieg też nie padał, całe to pomieszanie z poplątaniem jest więc bez sensu.
Oto śniegowa kula. W środku tata z dziećmi.
Pan z obsługi, jak dowiedział się, że jesteśmy z Polski, kilka razy tłumaczył się, że śnieg jest sztuczny. W istocie, z maszyny leciały strzępki piany, całkiem niezła imitacja, nawet rozpuszczały się niemal jak zwykłe płatki. Ten na ziemi zrobiony był z jakiś kłaczków, w każdym razie była zabawa i nie musieliśmy marznąć.
Kuriozum. Biedny, spocony Mikołaj.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz