środa, 17 grudnia 2014

Droga do Wellington

Po deszczowej niedzieli, którą całą spędziliśmy w hotelu, przyszło słońce. Muszę teraz odwołać to co napisałem w poprzednim wpisie. Otóż zdarza się, że białe obłoczki płyną tu po niebieskim niebie, co możecie zobaczyć na zdjęciach poniżej. W ogóle dowiedzieliśmy się, że mamy trochę pecha, bo podobno normalnie lato jest cieplejsze (jakieś 26 stopni, a nie 21 jak teraz). Deszcz pada jednak często i jeszcze nie raz nas zmoczył, ale nie wyprzedzajmy wypadków.
Słoneczny poniedziałek spędziliśmy na nadrabianiu zaległości i intensywnym zwiedzaniu. Dzieci nabrały już wprawy w chodzeniu i bez grymaszenia dały namówić się na zwiedzanie kolejnych dwóch geotermalnych atrakcji. Zaczęliśmy od Te Puia, które było najdroższe ze wszystkich i najmniej ciekawe. W zasadzie atrakcyjny mają jeden gejzer. Owszem, starają się nadrobić naturalne niedostatki budując maoryską wioskę, domek dla kiwi i oferując różne lokalne atrakcje (śpiewy maoryskie, obiad ugotowany na gorących kamieniach, itp.). Dzięki temu zobaczyliśmy najsłynniejsze ptaki Nowej Zelandii i nie musimy już szukać ich gdzie indziej.
Dużo ciekawsza była Waimangu Volcanic Valley. To jest ta najnowsza geotermalna atrakcja o której wspominałem w poprzednim wpisie. Powstała po wybuchu wulkanu w 1886 roku, który był aktywny jeszcze przez wiele lat i porządnie wybuchł jeszcze w 1917 roku tworząc 100 metrowy krater w którym utworzyło się jezioro. W międzyczasie był tam jeszcze przez cztery lata najwyższy na świecie gejzer. Ostatnia eksplozja była w latach 70-tych i zabiła czworo nierozważnych turystów. Mieliśmy się więc na baczności.
Zwiedzanie polega na przejściu czterech kilometrów, głównie w dół zbocza (turyści bez dzieci mogą jeszcze zaliczyć malowniczy górski szlak), powrót odbywa się autobusem. Udało się nam przejść całą trasę i zdążyć na ostatni autobus. To chyba najładniejszy park geotermalny który widzieliśmy, porównywalny z opisywanym poprzednio Wai-O-Tapu. Po zobaczeniu największych atrakcji regionu ze spokojnym sumieniem mogliśmy pojechać do Taupo.
Taupo jest jednym z głównych kurortów Nowej Zelandii utworzonym bardziej decyzją administracyjną niż tradycją, ustalono bowiem, że jako miejsce mniej więcej pośrodku od Wellington a Auckland nadaje się na centrum turystyki. Położenie nad ładnym jeziorem, koło najdłuższej rzeki, bliskość geotermalnych atrakcji oraz ośnieżonego wulkanu, na którym można jeździć na nartach pewnie pomogły w tym wyborze.
Obejrzeliśmy widoki, odwiedziliśmy wodospad Huka i pojechaliśmy dalej. Pani u której mieszkaliśmy lojalnie nas uprzedziła, że skoro widzieliśmy Wai-O-Tapu i Waimangu, to ich geotermy nie zrobią na nas wrażenia, darowaliśmy więc sobie ich zwiedzanie. Do Wellington mieliśmy blisko 400 kilometrów, postanowiliśmy więc podzielić trasę i zanocować gdzieś po drodze. Krajobraz zmienił się i jechaliśmy przez równinę mając ciągle na widoku ogromny ośnieżony szczyt wulkanu i kilka mniejszych gór. Patrząc na śnieg nabrałem ochoty na narty, nie było jednak na to czasu, chociaż sezon trwa tu chyba cały rok. Dojechaliśmy na kemping, trochę dziwnie się tam czuliśmy bez naszego campera, jednak w domku też było przyjemnie. Najważniejsze, że był plac zabaw i podgrzewany basen. Niestety, malowniczy zachód słońca zwiastował zmianę pogody, potwierdzaną przez prognozy internetowe. Dzisiaj dzień znów był pochmurny, a Wellington przywitało nas deszczem. Za to droga była bardzo ładna i znów mogliśmy podziwiać widoki do jakich północna wyspa nas przyzwyczaiła: obrośnięte zieloną trawą pagórki.
Jutro wsiadamy na prom i jedziemy na południową wyspę. Musimy przedtem oddać samochód, a po drugiej stronie odebrać nowy. Mamy nadzieję, że będzie służył nam równie dobrze, co ten. Wcześniej chcemy zobaczyć kawałek miasta i zwiedzić w miarę możliwości muzeum. Zapowiada się intensywny dzień...

Trzy gejzery, a wyglądają jak jeden. Ładnie strzela w górę.

To zdjęcie jest głównie dla budynków w tle. Ktoś postawił blok mieszkalny z ładnym widokiem, ale chyba nie pomyślał o zapachu. Ciekawe kto tam mieszka i czy przyzwyczaił się do zapachu. A jest dość intensywny, szczególnie jak wiatr zawieje.

Maorysi sprytnie wykorzystują geotermy do gotowania na parze. Nie wykupiliśmy takiego obiadu, ale mieliśmy okazję zobaczyć jak się go przyrządza. Do takiego dołu wsadza się gotowe dania w pojemnikach, w środku jest woda, a całość szczelnie się zamyka. Cały proces trwa koło 3 godzin, w tradycyjnej wersji (bez aluminiowych opakowań, itp.) koło siedmiu.

Najładniej wygląda bąblujące błotko.

Maoryskie rzeźby uatrakcyjniają krajobraz.

Wygląda jak poranna kawa.

Windows XP.

Tak zapamiętam północną wyspę.


Zaczynamy spacer w Waimangu Volcanic Valley. W dole zalany krater.

Woda bąbluje, ale nie jest bardzo gorąca, to pęcherzyki gazów.

Kolory skał są niesamowite.







Tu też mają czarne łabędzie :)

To już widok znad jeziora Taupo.

A to wodospad Huka. Faktycznie hukało.

Surowy krajobraz z wulkanami w tle.



I znowu trawa, tak jak lubię.


Cóż, najfajniejsze i tak są place zabaw. Jest podobnie jak w Australii, co jakiś czas udaje nam się znaleźć jakąś perełkę. Dzisiaj byliśmy na naprawdę ogromnym.

Chyba się podobało :)


3 komentarze :

  1. A gdzie jest kiwi? Na intencję opisu zjadłam owoc kiwi i chciałabym zobaczyć niejadalnego ptaka, żeby sprawdzić, czy jest jednak jakieś podobieństwo.

    OdpowiedzUsuń
  2. Niestety, nie pozwalają fotografować.

    OdpowiedzUsuń
  3. Piękna kraina, niesamowite krajobrazy. Po powrocie zarezerwujcie miesiąc na sortowanie zdjęć ;-)

    Fajnie, że pojawia się narciarski zapał bojowy. Z narastającą niecierpliwością czekam na marcowe Alpy :-)

    OdpowiedzUsuń