wtorek, 23 grudnia 2014

Skały naleśnikowe, Great Alpine Highway i Christchurch, czyli Żółtka na wyspie południowego Pacyfiku.

Z Nelson pojechaliśmy wzdłuż zachodniego wybrzeża tutejszą namiastką australijskiej Great Ocean Road w poszukiwaniu skał naleśnikowych, największej atrakcji. Krajobraz południowej wyspy różni się wyraźnie od tego do czego przyzwyczailiśmy się na wyspie północnej. Niskie trawiaste pagórki, które tak mi się podobały są tutaj wyższe i przeważnie zalesione, co sprawia, że widoki nie są tak sielskie i trochę przypominają górskie obszary Polski. Ładnie, ale znajomo. Sporo jest za to okazji do spacerów w ciemnym, wilgotnym lesie, co stanowi pewną odmianę i atrakcję. Pogoda poprawiła się i podróżujemy teraz pod bezlitosną kwarcówką, strach zapomnieć kapelusza. W sumie nie wiem co tutaj lepsze, błękitne niebo, czy szare chmury. Te ostatnie chociaż chronią przed słońcem. Cieszymy się jednak, że nie pada, a widoki zyskują przy ładnej pogodzie.
Sama droga wzdłuż wybrzeża nie zachwyciła nas specjalnie, przynajmniej do chwili, gdy przybyliśmy do skał naleśnikowych. Te rzeczywiście robią duże wrażenie. Może nawet nie sama ich ciekawa faktura, choć dodaje ona dużo uroku, ale rozmach krajobrazu i rozhuśtany żywioł oceanu w zderzeniu dosłownym i przenośnym ze skalnym ogromem przypominającym najładniejsze fragmenty australijskiego wybrzeża. Woda czyni tu spustoszenie rzeźbiąc najprzeróżniejsze skalne formacje i wydając nieustannie groźne pohukiwania. Czułem się trochę niepewnie, gdy kilkadziesiąt metrów pode mną masy wzburzonej wody przelewały się z głuchym grzmotem w skalnym basenie. Potęga żywiołu i piękno krajobrazu zapiera tu dech w piersiach.

Naleśniki w zbliżeniu. Jak dla mnie mogłyby to być również skały książkowe.

Samo wybrzeże jest piękne, nawet bez tej nietypowej faktury skał...

... ale dodaje ona uroku.



Tutaj można dopatrywać się najróżniejszych kształtów, była nawet ściągawka. Czy po prawej widzicie czającego się do skoku tygrysa?

Pomimo sugestywnych widoków na naleśniki się nie skusiliśmy (z ciekawostek podają je tu z bananami, syropem klonowym i bekonem, bekon na słodko jest lepszy niż mogłoby się wydawać), kupiliśmy za to zdrowotne lizaki ze słynnego miodu manuka i jedząc je pojechaliśmy do Greymouth, naszego poniedziałkowego celu podróży. Co prawda jest to największe miasto zachodniego wybrzeża, ale ma zaledwie 9 tysięcy mieszkańców, a centrum składa się z może dwóch, trzech ulic, zupełnie wyludnionych późnym popołudniem. I tak lepsze to niż zwiedzanie Westportu, który w zasadzie składa się z jednej długiej ulicy i kilkunastu peryferyjnych. Ludzi w ogóle niewielu tu widać, poza takimi turystami jak my. Prawie wszędzie ziemia jest pogrodzona, widać jakieś uprawy, pasie się sporo zwierząt, ale prawie nigdzie nie widać pracujących na tych farmach ludzi. Może to naturalne przy obecnym zmechanizowaniu rolnictwa, skupiamy się więc na obserwowaniu krajobrazu i zastanawianiu co sprawia, że ten kraj jest tak bogaty, mimo braku widocznych ku temu przesłanek. Z samych pięknych widoków trudno wyżyć, bo odległe położenie nie sprzyja jednak turystyce zagranicznej.

Dzisiaj mieliśmy do zrobienia dużo dłuższą trasę. Ponad 250 kilometrów przez góry wydawało się celem ambitnym, ale mając zarezerwowany w Christchurch nocleg uznaliśmy, że najwyżej przyjedziemy wieczorem. Na szczęście trasa wiodła głównie dolinami, jechało się więc łatwo i przyjemnie (chociaż momentami było wąsko, a samochód mamy tu spory) i dojechaliśmy na miejsce późnym popołudniem. Nie śpieszyliśmy się, bo widoki były rewelacyjne. Niestety, chociaż australijskim wzorem starają się tu budować od czasu do czasu postoje w punktach widokowych, to często sytuują je w dziwnych miejscach, gdzie akurat najładniejszy widok przesłonięty jest przez krzaki albo chowa się za zakrętem. Powinni bardziej dopracować sposób prezentacji krajobrazu, a mają co pokazywać. W rezultacie kończy się na powolnej jeździe połączonej z nerwowym zerkaniem w lusterko i strzelaniem fotek przez okno, lub postojami "na dziko" gdzie popadnie (samochód terenowy ułatwia tu zadanie). Wydłuża to podróż, ale naprawdę nie warto się tu śpieszyć. Dzisiejsza droga przecinająca całą wyspę była chyba najładniejsza z tych, którymi tu do tej pory jechaliśmy (chociaż mam słabość do widoków wyspy północnej i nawet je wolę, chociaż przyznaję, że są mniej efektowne niż te górskie szczyty). Było wszystko: i ośnieżone szczyty, i jeziora, i trawy, i drzewa, i kwiaty, i kolorowe skały, i droga wijąca się serpentynami w malowniczych dolinach. Ale najbardziej zapamiętam Kea - gatunek towarzyskich papug górskich, jedynych na świecie, które w liczbie mniej więcej 5000 sztuk żyją na wyspie południowej. A dokładniej jedną ich przedstawicielkę, która nic się nas nie bojąc pozowała do zdjęć i z zainteresowaniem zaglądała do naszego samochodu, pewnie w poszukiwaniu jedzenia. Bardzo fajne stworzenie.

Zaczynamy. Można też jechać pociągiem.


















Przyszła do nas kea.

I zapozowała.

A potem mądry ptak upewnił się, że przeczytaliśmy instrukcję.

Christchurch w zasadzie zasługuje na oddzielny wpis. Dotarliśmy do motelu po czwartej, ale trochę czasu zeszło nam się na praniu, przy okazji dziewczynki trochę się zdrzemnęły po emocjach podróży. Na zwiedzanie wyruszyliśmy koło siódmej wieczorem, w sam raz, żeby zobaczyć tętniące życiem miasto, największe w końcu na tej wyspie. Planowaliśmy świąteczne zakupy, lody w miłej kawiarni, itp. Zderzyliśmy się jednak z ponurą rzeczywistością. Krążąc w poszukiwaniu centrum czuliśmy już, że coś jest nie tak. Zniszczone budynki, pustka, coś co na mapie wyglądało na centrum wyglądało na wymarłe przedmieścia. W końcu trafiliśmy pod starą katedrę, główną atrakcję miasta. Trudno było uwierzyć, że to ten budynek, częściowo zburzony, w opłakanym stanie. Zaparkowaliśmy niedaleko i wybraliśmy się na spacer.
Czytaliśmy co prawda pobieżnie o trzęsieniach ziemi w 2010 i 2011 roku, ale wydawało się to dość odległe, a opis zniszczeń dość enigmatyczny. Tym większy przeżyliśmy szok spacerując w post-apokaliptycznej scenerii zniszczonego i wyludnionego miasta. Centrum, które ucierpiało najbardziej, jest martwe, nie ożywia go nawet kilka odbudowanych już miejsc. Jeżdżący przez nie elegancki tramwaj dla turystów (bilet za 15 dolarów) wygląda dość surrealistycznie. Widać, że jest jakiś plan odbudowy, a w zasadzie zbudowania centrum na nowo, tu i ówdzie są jakieś place budowy z optymistycznymi wizualizacjami, ale nie widać, żeby coś na poważnie się tam działo. Wrażenie jest przygnębiające. Wszędzie straszą wybite okna zasłonięte deskami, ruiny wyburzonych częściowo budynków, opuszczone biurowce, zamknięte sklepy. Do tego ogromne puste przestrzenie, gdzie nawet na odnowionych fragmentach hula wiatr. Tu i ówdzie zabłąkani turyści jak my robiący zdjęcia co efektowniejszym ruinom. Barwnym elementem są murale, jest ich sporo i na wysokim poziomie, porzucone ściany budynków sprzyjają rozkwitowi ulicznej sztuki. Barwne są też gdzieniegdzie płoty otaczające porzucone budynki, mają być symbolem nadziei na przyszłość. Na razie jednak, oceniając okiem przejezdnego, nadziei nie widać. Rozwalona katedra jest wymownym symbolem, z walką o jej odbudowę związany jest spór, ponieważ jak zorientowaliśmy się z plakatów Kościół anglikański chce ją rozebrać i postawić na jej miejscu nowy, nowocześniejszy budynek, zaś duża część mieszkańców jest za jej odbudową w historycznym kształcie. Okazuje się, że dużej części zniszczeń dokonano już po trzęsieniu ziemi, żeby ułatwić decyzję o zlikwidowaniu budynku. Trudno oceniać zasadność sporu na podstawie skromnych informacji, faktem jest jednak, że efekt w postaci ruiny symbolu miasta jest przygnębiający. Jest w tym jakaś ironia losu, że miasto o tak bogobojnej nazwie tak ucierpiało w kataklizmie. Nie wróży to chyba najlepiej Radzyniowi Podlaskiemu (tak, czytamy czasem polską gazetę, najczęściej ciesząc się, że jesteśmy tak daleko). Cieszymy się, że będziemy tu tylko jeden dzień. Jutro wyjedziemy bez oglądania się za siebie i życzymy jedynie mieszkańcom, żeby udało im się zrealizować ambitne plany.

Wszystkie te zdjęcia to efekt krótkiego spaceru po samym centrum miasta.





Jedyna odnowiona uliczka - centrum handlowe i gastronomiczne, ale świeciła pustkami.







Panorama centrum.








1 komentarz :