Kolejnego dnia pojechaliśmy zobaczyć Wanaka i przy okazji odwiedziliśmy Puzzling World. Droga do Wanaka wiodła przez góry przepięknym, malowniczym szlakiem. Miasteczko też jest ślicznie położone, ale sam Puzzling World trochę nas rozczarował. O dziwo polska Farma Iluzji w Mościskach ma więcej atrakcji. Oczywiście labirynt w Puzzling World jest dużo większy, a Farma Iluzji jest wtórna (Puzzling World wybudowano w latach 70-tych), ale dla dzieci ciekawiej było na Farmie. Jedno, czego na Farmie brakuje to takiej fajnej sali z darmowymi puzzlami i wszelkiego rodzaju łamigłówkami, nad którymi dzieci (i dorośli) mogą łamać sobie głowy. Poćwiczyliśmy zatem trochę (z mizernym skutkiem) nasze szare komórki i ruszyliśmy do Te Anau, bo na kolejny dzień mieliśmy zaplanowany rejs po fiordach w Milford Sound.
W Te Anau spaliśmy w zaparkowanej na kempingu przyczepie, bo żadnego innego noclegu nie udało nam się zarezerwować. I dopiero tutaj zobaczyliśmy prawdziwy mobilny dom. Wcześniej podróżowaliśmy campervanem, ale jednym z tańszych i mniejszych, jaki udało nam się znaleźć, a co za tym idzie pozbawionym luksusów. A tymczasem przyczepa okazała się domem pełną gębą. Oddzielna sypialnia z normalnym sypialnianym, dwuosobowym łóżkiem, część dzienna z sofami, które można było rozłożyć tworząc kolejne łóżko, kuchnia i łazienka. Do tego dwa telewizory, radio, pełne wyposażenie kuchni. A wszystko ładne, czyściutkie, nowiutkie. Tylko nie wiem jaki trzeba mieć samochód, żeby tego kolosa za sobą ciągnąć...
Mieliśmy zatem komfortowy nocleg i planowaliśmy następnego dnia porządnie się wyspać. I co się okazało? Że rutyna prawie nas zgubiła... Zarówno nocleg w Te Anau, jak i rejs po fiordach rezerwowaliśmy prawie dwa miesiące temu i jakoś nie przyszło nam do głowy, żeby dokładnie wszystko sprawdzić na miejscu. Miałam gdzieś z tyłu głowy zakodowaną przewodnikową informację, że Te Anau jest bazą wypadową na rejsy, więc jakoś wbiłam sobie w mózg, że przystań, z której następnego dnia płyniemy jest gdzieś bardzo blisko. Nie działał internet, nie spojrzałam na mapę tylko spokojnie poszłam spać. Rejs miał się zacząć o 13.30, więc kiedy kwadrans przed dziewiątą zadzwonił budzik w telefonie Marcina myślałam, że go uduszę, bo dziewczynki jeszcze pięknie spały i można było wreszcie wypocząć. A ten zapomniał budzika wyłączyć! No ale skoro już mnie obudził to potulnie poszłam pod prysznic. A Marcin w końcu sprawdził skąd jest rejs. I zaczął się cyrk! Okazało się, że do przystani jest ponad 100 kilometrów przez góry, a nawigacja pokazała nam, że dojazd zabierze trzy godziny. Ale nic to! Wciąż jeszcze mieliśmy czas. Obudziliśmy dzieci i przed dziesiątą mknęliśmy szosą na spotkanie fiordów. Dowcipkowaliśmy sobie radośnie jakie to by było głupie tak się beznadziejnie spóźnić, jakie jesteśmy pierdoły, ale jak to wszystko w końcu dobrze wyszło... Nie należy jednak kusić losu.:) Kilkanaście kilometrów za Te Anau okazało się, że nie mamy butów Laury. Marcin niósł ją na rękach do auta, miał wrócić po buty ale zapomniał. Ale nic to! Byliśmy przygotowani na wszystko i zapasowa para bucików leżała spokojnie w bagażniku. Dowcipkowaliśmy sobie zatem dalej. Ale już niedługo... Przejechaliśmy kolejnych dwadzieścia kilometrów, Marcin ścigał się z nawigacją próbując skrócić czas przejazdu, aż nagle coś go olśniło. Usłyszałam nerwowe: "sprawdź, gdzie jest najbliższa stacja benzynowa!". Ha! Najbliższa była w Te Anau. W kierunku fiordów nie było żadnej, absolutnie ŻADNEJ stacji. W jedną stronę byśmy dojechali tylko jak wrócić? Trzeba było zatem zawrócić. Zdążenie na rejs wydawało się już niemożliwe i szczerze mówiąc chciałam się już poddać, uznając, że już trochę za dużo tych "atrakcji", ale Marcin się zawziął.:) Zdążyliśmy, choć wpadliśmy na przystań jakieś pięć minut przed odpłynięciem łodzi, bo na miejscu okazało się, że znalezienie miejsca parkingowego graniczy z cudem! A na drodze bałam się bardziej niż na szybkiej łódce. Ale fiordy były naprawdę piękne! A pogoda była genialna...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz