środa, 3 grudnia 2014

I już w Brisbane

Oddaliśmy dzisiaj campervana zamykając tym samym znaczący etap naszej podróży. Przejechaliśmy klucząc wybrzeżem od Adelaide do Brisbane ponad 4500 km. Zobaczyliśmy cztery australijskie stany i przejechaliśmy przez trzy różne strefy czasowe, co czasem zabawnie komplikowało naszą podróż.
Wyznaczona trasa zmuszała nas do ciągłego bycia w drodze, nie mieliśmy czasu, żeby do syta napawać się poszczególnymi miejscami. Za to, dość powierzchownie, zobaczyliśmy spory kawałek tego ogromnego kraju. Turystyka w Australii to, poza pokonywaniem samochodami sporych odcinków, przede wszystkim piesze wycieczki. Wszędzie wyznaczane są szlaki, często na kilkugodzinne spacery. Podróżując z małymi dziećmi trzeba mieć świadomość, że duża część tych atrakcji będzie niedostępna. Niemniej jednak z samej drogi i punktów widokowych zobaczy się niemało.

Przez ostatnie dni droga wiodła nas przez Nową Południową Walię oraz przez kawałek Queensland. To najludniejsze tereny wyspy i czuje się tę różnicę. Kończą się puste po horyzont drogi, częściej jeździ się przez tereny zabudowane, tylko gęste lasy parków narodowych (bardzo w Australii licznych) dają namiastkę głuszy. Pojawiły się szpecące krajobraz billboardy (wiele do wynajęcia, widać, że tworzone są nowe, mam nadzieję, że jednak się nie przyjmą) i, co tu dużo mówić, otoczyła nas cywilizacja i trochę przestało nam się to podobać. Oczywiście wciąż jest ładnie, funkcjonalnie, czysto i estetycznie, ale to już nie to samo co na południu. Może też dochodzi do głosu pewien przesyt, do tej pory krajobrazy zmieniały się dynamicznie, co kilka dni inne miejsce, inny kraj, inny język i inni ludzie. Tutaj po przejechanych kilku tysiącach kilometrów wciąż w zasadzie to samo, zmiany są subtelne. Samo w sobie jest to ciekawym doświadczeniem dającym trochę pojęcie o ogromie tego kraju. Zwłaszcza, że jechaliśmy wybrzeżem, więc widok oceanu towarzyszył nam przez całą drogę. Pewnie podróż w głąb lądu przyniosłaby więcej różnorodności. Ten miesiąc rozbudził nasze apetyty na tego typu zwiedzanie, planujemy więc znowu odwiedzić Australię, przejechać ją wszerz i zobaczyć północ. Ale to za jakiś czas, w pierwszej kolejności wolelibyśmy pojeździć tak po Stanach. Doceniliśmy wolność jaką daje dom na kółkach w kraju ogromnych przestrzeni i dzikiej przyrody.

Puste plaże. Pogoda nie zachęcała do kąpieli, fale też nie.

Białe australijskie ibisy są wszędzie, dzioby przypominają kosy, trochę złowróżbne są te ponure ptaszyska (ale też bardzo fotogeniczne).

Takie miejsca lubimy. Płytka rzeka i ocean. Ale chyba się powtarzam.

Ptasi pinokio.

Znów się powtarzam, wiem.

To ciekawe urozmaicenie, oczko wodne z zieloną wodą. Masa ludzi skakała do niego z całkiem imponujących wysokości.

Emilka polubiła pelikany. Z wzajemnością, ten łaził za nią krok w krok.


Jestem wychowany w kulturze czytania i jak trafiam wzrokiem na napis, odruchowo go przyswajam, dlatego zapamiętam Australię jako kraj, który nieustannie do mnie przemawiał. Wiem, że już o tym pisałem w pierwszych wrażeniach, ale ponieważ odczucie to nie straciło na aktualności, a nawet przeciwnie, z czasem narastało, warto powtórzyć w swoistym podsumowaniu. Zwłaszcza, że pomysłowość stawiających znaki, wieszających kartki i tabliczki informacyjne nie przestaje mnie zadziwiać. Nie ma mowy o nużącej monotonii. Ten sam komunikat wyrażany jest za każdym razem w inny sposób, a to urozmaicenie nie pozwala na łatwe ignorowanie przekazu. Wiadomości przekazywane są obrazowo i dosadnie, i tak byłem pouczany: "zapnij pasy lub cierp w męczarniach", co trochę kłóciło mi się z podawaną kiedy indziej statystyką: "98% ludzi zapina pasy, a 35% śmiertelnych ofiar wypadków nie miało ich zapiętych" (proszę, jaki skuteczny komunikat, zapamiętałem te liczby). Do zapinania pasów zachęcano na wiele różnych sposobów. Także do częstych odpoczynków, dość zresztą ryzykownie: "Zmęczony? Zdrzemnij się natychmiast!", czy bardziej oględnie "Jedź, odpoczywaj, przeżyj". Podobnie z zachętami do ograniczania prędkości: "Każdy dodatkowy km/h zabija", czy, najbardziej dramatyczny jaki zapamiętałem, napisany odręcznie na kawałku dykty ustawionej przy drodze: "Do wszystkich! Zwolnijcie proszę". Zadziwiająco skuteczne wydało mi się pytanie, które często zadawały mi przydrożne tablice: "Jak szybko teraz jedziesz?", odruchowo zwalniałem nawet jak jechałem dużo poniżej limitu. We wstecznym lusterku widziałem wtedy za mną długi ogon grzecznych kierowców i zawsze przypominała mi się widziana na kempingu przyczepa, która miała na końcu napis "You are following the leader!". "Follow the leader!", wołałem więc radośnie do mojego ogona i z przyjemnością przestrzegałem rozsądnych australijskich przepisów.
Napisy informowały mnie też, że "Kradzież paliwa to przestępstwo bezwzględnie karane przez policję", lub pytały grzecznie: "Czy zapłaciłeś za paliwo?", w toalecie dowiadywałem się jak należy prawidłowo rozwijać papier z rolki (opuszkami palców, a nie paznokciami), zawsze wiedziałem co i w jakich godzinach można robić, a czego nie i zawsze żałowałem, że nie dokumentuję całej tej twórczości. Jestem jednak pewien, że ktoś już to zrobił i będę musiał poszukać, jak tylko będziemy mieli lepszy dostęp do sieci.

"Miło, że wpadłeś. Teraz nie garb się i zapnij pasy."


Niezmiennie też zaskakuje nas serdeczność i chęć niesienia pomocy tutejszych mieszkańców. Wczoraj na przykład jechaliśmy autobusem i zastanawialiśmy się gdzie wysiąść. Emilka, w potoku polskich słów, wymówiła angielską nazwę placu w centrum, a natychmiast para siedząca za nami, widząc chyba, że szukam tego miejsca na mapie w telefonie, powiedziała, że oni wysiadają przystanek wcześniej, więc powiedzą nam gdzie to jest. Ciągle spotykamy się z taką bezinteresowną życzliwością, a ponieważ ulubioną odpowiedzią Australijczyków jest "no worries" dobrze się tu czujemy.

Co z widoków, poza oceanem, plażami, klifami, dzikim lasem deszczowym, bezkresnymi krajobrazami zapamiętam z Australii? Tutejsze niebo, w zadziwiający sposób inne od tego jakie znałem. Bardziej niebieskie, wyglądające na większe, bo nie zasłonięte wysoką zabudową i nie ograniczone mgłą, czy smogiem, z pięknymi chmurami zawieszonymi jakby niżej niż w Polsce, a przez to bardziej trójwymiarowymi, plastycznymi. Trudno to opisać, ale z przyjemnością przyglądam się niebu, i czystemu niebieskiemu, i zaciągniętemu burzowymi chmurami, czy kłębiastymi obłoczkami. A nocą wpatruję się z zachwytem w rozgwieżdżone czarne niebo, południowo obce, ale zachwycające widocznością wzmacnianą czystym powietrzem i niezakłócaną zbędnym oświetleniem. Ciepłe noce zachęcają do zadzierania głowy i zamierania z otwartymi ustami.

Niebo jest prawdziwym bohaterem tego zdjęcia.


Czy chciałbym zamieszkać w Australii? Myślę, że mógłbym przez jakiś czas. Jestem przekonany, że żyje się tu dobrze i spokojnie. Chyba jednak trochę zbyt spokojnie. Mam dziwne wrażenie oddalenia od całego świata, swoistej enklawy luksusu stworzonej na uboczu, ale też pogrążonej w pewnym marazmie. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to tylko moje powierzchowne spostrzeżenia, czy raczej jakieś intuicje i przeczucia, ale nawet w Brisbane, które na razie spodobało nam się najbardziej (Sydney przed nami) widziałem tylko leniwy klimat wakacji, a nie tętniącą życiem metropolię. Pewnie fajnie na jakiś czas, ale trochę chciało mi się ziewać. Nie tego chyba oczekuję po centrum miasta. Być może w Sydney będzie inaczej.

Wygląda jak domek z piernika albo makieta. A to tylko widok z ratuszowej wieży. Uroczy budynek.

Brisbane prawdziwie leży nad rzeką, wręcz się nad nią wyleguje.


Popłynęliśmy takim promem, żeby zobaczyć miasto z wody.

Robi wrażenie.




Taki rodzaj całodniowego "targu śniadaniowego", co środę w Brisbane. 



Brak komentarzy :

Prześlij komentarz