Od dwóch dni jesteśmy w Sydney. I wreszcie jakieś australijskie miasto nas zachwyciło. Przewodnik pisze, że Sydney jest "splendid, sophisticated and sexy" i nie sposób się z nim nie zgodzić. Bardzo fajne architektonicznie, bardzo zielone, ładnie położone. Wreszcie dużo świetnych knajpek otwartych przez cały czas, więc nie trzeba głodować do 18, jeśli się nie zdążyło zjeść lunchu przed sjestą. Wygodne do spacerów z wózkami i, podobnie jak cała Australia, zamieszkałe przez przyjaznych, uśmiechniętych ludzi. Do tego jeszcze żadne miasto nie przywitało mnie w taki sposób:
Jak za najlepszych stambulskich czasów maszerujemy dzielnie z wózkami przez całe dnie podziwiając okolicę. Znowu ćwiczymy nadgarstki pchając wózki pod górę lub kurczowo je trzymając przy stromych zjazdach. Sydney jest bardzo łatwe do zwiedzania na piechotę jeśli chce się oglądać główne jego atrakcje, bo są one zlokalizowane bardzo blisko siebie. To robiliśmy wczoraj, a chwila odpoczynku na promie zaowocowała pięknymi widokami:
Dzisiaj postanowiliśmy utrudnić sobie życie i w poszukiwaniu zapomnianego na kempingu turystycznego nocnika dla dzieci (to jedyny dzieciowy gadżet jaki mamy ze sobą i nie wyobrażamy sobie bez niego tej podróży, bo "siusiu, nie wytrzymam!" pada zwykle w najmniej odpowiednim czasie, na przykład wewnątrz autokaru), zapuściliśmy się na piechtę do Bondi Junction. Ponad 7 km w jedną stronę, prawie cały czas pod górkę, a dziewczynki w wózkach swoje już ważą, do tego w ponad 30-stopniowym upale. Ale warto było. Bardzo fajna część miasta. Dużo starych (o ile w przypadku Australii można w ogóle mówić o starych), malowniczych domków, klimatyczne sklepiki z organiczną żywnością, urocze skwerki i fajne knajpki. A do tego pierwszy jaki znalazłam w Australii sklep z moimi ukochanymi kostiumami kąpielowymi Seafolly. Zatem mąż z dziećmi relaksowali się w knajpce a ja szalałam na zakupach.:)
W naszym prywatnym rankingu miejsc, w których chcielibyśmy zamieszkać Sydney wysforowało się na wysokie drugie miejsce. Singapur na razie pozostaje niezagrożony (nie bez znaczenia jest jego położenie, stamtąd jednak łatwiej jest wszędzie dojechać niż z położonej a końcu świata Australii), ale Sydney rzuca mocny urok i trudno będzie je opuścić.
Chociaż jest jedna rzecz, która mocno "zachęca" do opuszczenia i Sydney i całej Australii: ceny. Masakra! Drży mi ręka z portfelem, kiedy muszę płacić pięć dolarów za butelkę niegazowanej wody na stacji benzynowej. Jabłka po siedem dolarów za kilogram czy malutkie pudełeczko truskawek (jest sezon i to są miejscowe truskawki) za czternaście dolarów powodują, że włos mi się jeży. Kawałek ciabatty z szynką i serem kosztuje dziesięć dolarów, a śniadaniowy croissant sześć dolarów. Pizza kosztuje średnio dwadzieścia - dwadzieścia pięć dolarów. Trudno jest w ogóle znaleźć jakieś ciepłe danie poniżej dwudziestu dolarów. Wyjątkiem są jak zwykle tanie azjatyckie knajpki, tu zwykle z kuchnią malezyjsko-chińską, gdzie można zjeść za 10 dolarów w klimacie polskiej "wietnamskiej budki". Tutaj jednak szukamy innych klimatów.Przy kolejnych wypłatach z bankomatu pojawia się nam odruch ucieczkowy do cudownie taniej Azji.:) Ta ucieczka zresztą nastąpi już za parę dni. Wprawdzie na razie nie do Azji, a do Nowej Zelandii, ale stamtąd wracamy do Azji podreperować budżet.:)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz