niedziela, 21 grudnia 2014

Południowa Wyspa

Malowniczy zachód słońca, o którym pisał ostatnio Marcin zmienił nam trwale pogodę. Od czwartku pada codziennie, przy czym w Wellington nie było nawet chwili przerwy w rzęsistym deszczu, a w kolejnych miejscach przerwy się zdarzają, ale nie są przesadnie długie. Nowozelandzkie lato nas nie przekonuje. Wolimy polskie. Inna rzecz, że nawet kiedy zdarza się tu słoneczny dzień, to wcale nie jest to miłe doznanie. Przy temperaturze zaledwie około 22 stopni słońce odczuwalne jest w taki nieprzyjemnie piekący sposób. Mimo tego, że mamy za sobą spory trening w tropikach, tutejsze słońce powoduje oparzenia już po kilkunastu minutach. Mają tu spory problem z dziurą ozonową i wszyscy lokalni rytualnie smarują się kremami z filtrem jak tylko słońce się pojawi. Nam też zwiększyło się ich zużycie.

Zwiedzanie Wellington nam się zatem nie udało. Przeszliśmy się trochę po centrum, tam gdzie zadaszone chodniki takie spacery umożliwiały, objechaliśmy miasto samochodem, ale naszą główną atrakcją stało się muzeum Te Papa. Rewelacja! Można w nim przeżyć próbkę trzęsienia ziemi, zobaczyć wybuchy wulkanów, szkielet wieloryba czy największego złowionego kalmara. Do tego masa interaktywnych atrakcji dla dzieci od budowy człowieka począwszy, na budowie samolotu skończywszy. Musieliśmy prawie siłą wyprowadzać zrozpaczone dziewczynki, które za nic nie chciały stamtąd wyjść. A do tego wstęp do muzeum jest za darmo, a eksponaty, których można dotknąć są w doskonałym stanie. Czyli można... Tylko dlaczego to jest tak daleko?

Z Wellington popłynęliśmy promem na South Island. Przez większą część rejsu widoki były marne, bo ulewa znacząco ograniczała widoczność, ale pod koniec trochę się wypogodziło. Podobno i tak mieliśmy szczęście, bo często zdarza się, że mocno buja. Za to dziewczynkom deszcz nie przeszkadzał. Na promie był plac zabaw i wyświetlali bajki Disneya, więc najchętniej nie schodziłyby z pokładu. Ze względu na słabe warunki pogodowe było spore opóźnienie i na miejsce dopłynęliśmy dopiero wieczorem, odebraliśmy samochód i pojechaliśmy się przespać. A następnego dnia rano rozpoczęliśmy podbój.






Zaczęliśmy od przejechania jednego z bardziej malowniczych szlaków samochodowych w tej części kraju, czyli Queen Charlotte Drive. Chwilowo nie padało więc widoki były naprawdę piękne, chociaż trasa jest raczej dla osób bez choroby lokomocyjnej :).







Znaleźliśmy sobie przyjemny motel w Nelson i stamtąd postanowiliśmy eksplorować Abel Tasman National Park. Swoją drogą bardzo lubię mieszkać w motelach. Łóżko na poziomie gruntu, tuż obok zaparkowanego auta, kojarzy mi się z amerykańskimi filmami drogi. I jednak cieszę się, że nie udało nam się zarezerwować w Nowej Zelandii campervana. Tutejsze zimne noce spędzane w aucie nie byłyby zbyt komfortowe. A tak mamy ciepło, wygodnie i w sumie niewiele drożej. Tylko tego elementu wolności i dzikości trochę brak. Chociaż tutaj trudniej znaleźć miejsce do spania na dziko. Jest dużo mniej zjazdów i dużo więcej zakazów niż w Australii. Właściwie we wszystkich miejscach, w których się zatrzymywaliśmy i w których miałabym ochotę spędzić campervanową noc stał wielki znak zakazu biwakowania.

Celem większości turystów w parku narodowym Abla Tasmana jest przepiękne wybrzeże. Plaże ze złocistym piaskiem byłyby wprawdzie dużo przyjemniejsze, gdyby było trochę cieplej, ale przynajmniej nie padało. Popłynęliśmy w rejs łodzią, a potem przeszliśmy się jednym z leśnych szlaków. Tym razem mieliśmy szczęście, bo deszcz lunął dopiero jak weszliśmy do samochodu.





Dzisiaj przyjechaliśmy do Westport oglądać foki. Po drodze mieliśmy skok adrenaliny, bo przypadkiem trafiliśmy w miejsce, gdzie można było przejść nad potokiem przez najdłuższy w Nowej Zelandii, wysoko zawieszony i baaaardzo chwiejny most linowy. Przeszliśmy, ale emocji było przy tym co niemiara, szczególnie przy wymijaniu osób idących w przeciwnym kierunku. W drugą stronę zafundowałyśmy sobie z Laurą zjazd na zawieszonym na linach krzesełku. Pani sprzedająca bilety na tę atrakcję, kiedy zaniepokojeni dopytywaliśmy, czy aby nasza trzylatka nie jest trochę za mała na takie zjazdy, śmiała się, że zwykle rodzice boją się bardziej. I faktycznie tak było. Laura była zachwycona. A Kalinka dzielnie sama maszerowała mostem z powrotem tłumacząc nam, że "dostała odwagi" :). Jutro jedziemy oglądać skały naleśnikowe w Paparoa National Park, a potem mamy w planie pokonanie Great Alpine Road i przejazd wschodnim wybrzeżem z Christchurch do Dunedin.









1 komentarz :

  1. Dzielne dziewczynki :-)

    Chmury i deszcz sio! Nie zasłaniać krajobrazów. Żółtka mają być na patelni i na pewno dzielnie zniosą uciążliwe UV ;-)

    A w Wawie Święta zapowiadają się bez śniegu.

    OdpowiedzUsuń