piątek, 12 grudnia 2014

Nowa Zelandia. Od Hot Water Beach do Hobbitonu

Dwa dni temu, po kolejnym locie z ogromnymi turbulencjami (jak zwykle w takich przypadkach żegnałam się z życiem, a racjonalne argumenty Marcina zupełnie mnie nie uspokajały) wylądowaliśmy w Auckland.  W miarę sprawnie przeszliśmy lotniskowe formalności. W Nowej Zelandii wyglądały one zresztą zupełnie inaczej niż w Australii, bo tu oficer imigracyjny nie był nami w ogóle zainteresowany, natomiast absolutnie krytyczne okazały się nasze zapasy jedzeniowe.:) Kiwi bardzo dbają o swoje bezpieczeństwo biologiczne i specjalnie wyszkolone psy obwąchują na lotnisku bagaże nie żeby znaleźć w nich narkotyki, ale żeby wyłowić na przykład niecnie przemycane owoce. Ja przemycałam brzoskwinie.:)  A dokładniej: miałam je w samolocie na wypadek gdyby dziewczynki zgłodniały, a jako że nie zgłodniały wylądowałam z nimi. Wprawdzie pędem zjadłyśmy je na lotnisku, ale i tak piesek wyczuł zapach. A kara wynosi 400 dolarów...

Po raz kolejny okazało się, że nie należy wierzyć w informacje zamieszczane przez hotelarzy. Ponieważ wiadomo było, że przylecimy w nocy, a rano mieliśmy odbierać na lotnisku samochód, zmyślnie zarezerwowałam hotel blisko lotniska. Okazało się, że blisko to pojęcie względne. Miało być pięć minut, a było prawie pół godziny marszu. Była pierwsza w nocy, około 15 stopni i padał deszcz. Sama przyjemność na początek. Potem jeszcze okazało się, że nasz hotel jest właśnie mocno rozbudowywany. Swoją drogą ciekawe jakim cudem pozwolili im przyjmować gości. Wszyscy poza nami mieli kaski i odzież ochronną.:)

Przespaliśmy się parę godzin, pobraliśmy auto i ruszyliśmy w trasę. Zaplanowaliśmy na pierwszy dzień wylegiwanie się w naturalnym spa na Hot Water Beach. Miało to wyglądać tak, że na plaży kopiemy dołek, dokopujemy się do podskórnej wody rozgrzanej do 60 stopni Celsjusza, włazimy do naszej piaskowej wanny, a fale oceanu obmywają nasze zrelaksowane ciała obniżając jednocześnie temperaturę wody. A jak to wyglądało naprawdę? Kiedy przyjechaliśmy na miejsce okazało się, że jest tam już sporo ludzi i wszyscy zaciekle kopią. Niewiele myśląc biedny Marcin zagrzewany okrzykami swoich trzech kobiet zakasał rękawy, ujął w dłoń łopatę i ruszył do akcji. Kopał i kopał. I kopał. I kopał... A dookoła inni kopali równie zawzięcie. Woda w oceanie była lodowato zimna. Mieliśmy rozgrzać się w termalnych źródłach. Ale rozgrzał się tylko Marcin. Kopaniem. Do niczego ciepłego się bowiem nie dokopał. Podobnie jak wszyscy inni. Z całego tego tłumu dookoła do ciepłej wody dokopała się jedna jedyna para. Nie udało im się jednak zażyć relaksu, bo jako że byli jedyni, byli nieustająco nękani przez wszystkich pozostałych. Każdy chciał przecież sprawdzić czy ta woda faktycznie taka gorąca.:) Ja też sprawdziłam. Była naprawdę bardzo ciepła. Reasumując Hot Water Beach powinna się nazywać Totolotek Beach, a jedyni zadowoleni to wypożyczający szpadle... Ale przynajmniej widoki po drodze były ładne.








A dzisiaj odwiedziliśmy Hobbiton. Niesamowite miejsce! 44 hobbickie nory i pub pod zielonym smokiem. Co najlepsze, to nie są oderwane od siebie fragmenty planu filmowego ale kompletna całość. Można naprawdę poczuć się jak w wiosce hobbitów! Swoją drogą Hobbiton Movie Tour to ogromny biznes i daje zatrudnienie kilkudziesięciu, jeśli nie kilkuset miejscowym. Nasza przewodniczka była z Matamata, czyli najbliższego miasteczka. A poza przewodnikami są kierowcy autokarów, obsługa pubu, kawiarni, sklepu i personel dbający o to, żeby Hobbiton cały czas wyglądał doskonale. Dbałość o szczegóły jest powalająca. Jest kilku ogrodników troszczących się o kwiaty i ogródki warzywne hobbitów. Są nawet osoby dedykowane do utrzymania w należytym stanie sztucznych elementów dekoracji np. suszących się ryb czy pokrojonego pieczywa. Wszystko wygląda niesamowicie realistycznie.

Opowieści przewodników dotyczą w większości różnego rodzaju ekstrawagancji Petera Jacksona np. setki lokalnych owiec pasących się na okolicznych łąkach zostały przez Jacksona uznane za zbyt nowoczesne i z Anglii zostały sprowadzone owce jakiejś innej rasy, ciemniejsze i bardziej pasujące do wizji reżysera. Ponadto podobno Jackson wyłowił sitkiem wszystkie żaby ze stawu, bo były za głośne, a potem ponownie je w tym stawie umieścił, żeby przywrócić stan pierwotny. Żeby "odmłodzić" do "Hobbita" dąb nad domem Bilba (akcja dzieje się kilkadziesiąt lat przed "Władcą Pierścieni") kazał wywieźć stare drzewo i postawił nowe, sztuczne na jego miejscu (swoją drogą dopóki przewodniczka nam o tym nie powiedziała nie widziałam w tym sztucznym drzewie niczego sztucznego:)). Podobno oberwał z jabłoni liście, a na oczyszczonym drzewie powiesił liście i owoce śliwy. Podobno wynajął kogoś kto miał chodzić całymi dniami po wskazanych terenach, żeby naturalnie wydeptać trawę itd... Tych ciekawostek jest bardzo dużo ale przy dwóch biegających dziewczynkach nie wszystkich udało mi się wysłuchać. Tak czy inaczej Hobbiton jest wart każdych pieniędzy i wszystkim którzy zbłądzą w te okolice gorąco go polecam!















4 komentarze :

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. motyw z owcami P. Jacksona - ekstra!!

    OdpowiedzUsuń
  3. I to jest właściwy pomysł na domek w Kątach! Trzeba znowu wszystko zacząć od początku (uff...), żeby nasze rozkoszne dwie małe Hobbitki poczuły się jak u siebie. Dziadku do dzieła !!

    OdpowiedzUsuń
  4. Źródła geotermalne na podobieństwo tych z Torunia u Ojca Dyrektora, a i odwierty/wykopy na podobną miarę i skutek. Porównania poprawiają samopoczucie.
    Słuchaczka Radia

    OdpowiedzUsuń