piątek, 10 października 2014

W cieniu tsunami

Ponieważ chcemy już kończyć naszą przygodę ze Sri Lanką i ruszać dalej postanowiliśmy przemieścić się bliżej lotniska. Trafiło na Kosgodę, gdzie Emilka znalazła hotel z basenem. W oceanie fajnie skacze się przez fale, jednak nie chcieliśmy, żeby dziewczynki zapomniały jak się pływa w rękawkach. W okolicy Kosgody jest też miejsce, gdzie ratują żółwie i można z bliska zobaczyć małe żółwiki. Radosny pisk dzieci zadecydował.

Na miejscu okazało się, że basen ma swoje uzasadnienie, bowiem plaża jest tu zbyt kamienista, żeby bezpiecznie wejść do oceanu. Nie jest to wielkim problemem, bo dziewczynki  i tak nie dają się wyciągnąć z basenu. Pływać na szczęście nie zapomniały. W hotelu powiedzieli nam, że żółwi szpital jest tuż obok, można dojść na piechotę wzdłuż plaży. Trochę się to nam wydało podejrzane, bo z mapy wynikało jednak  coś innego, a czytaliśmy, że poza tym oficjalnym powstało też wiele imitacji, ale poszliśmy. Na miejscu nasze wątpliwości okazały się słuszne, ale trudno nam powiedzieć jak bardzo to miejsce różni się od polecanego w przewodnikach. Mam trochę wątpliwości na ile to jest ochrona środowiska, a na ile biznes, faktem jest jednak, że zobaczyliśmy malutkie żółwie i kilka schorowanych dużych, które nie mogą być wypuszczone na wolność, a pan przewodnik opowiedział nam dużo ciekawych żółwich historii. Chcę wierzyć, że jednak pomagają. Dla dzieci na pewno jest to duża atrakcja, a i dla mnie pewnym przeżyciem było trzymanie w ręku 3 dniowego żółwia, który wieczorem miał być wypuszczony na wolność. Informacja, że przeżyje tylko 20% tych maluchów trochę martwiła, ale w końcu ryby też muszą coś zjeść.

Trzydniowe żółwie można już brać na ręce.


Dziś wieczorem wypłyną na szerokie wody.

Emi z żółwiem równolatkiem.

 Żółw-inwalida. Nie poradziłby sobie na wolności.

Żółwie są fajne. Mina mówi sama za siebie.

Następnego dnia wybraliśmy się wynajętą na cały dzień taksówką do Galle - miasta opisywanego w przewodniku jako jedynego naprawdę wartego zobaczenia na całej Sri Lance. Po drodze nasz taksówkarz opowiadał nam o zniszczeniach dokonanych 10 lat temu przez Tsunami pokazując pozostałe tu i ówdzie ruiny. Okazało się, że mieszkał na zniszczonych terenach i jego dom też został zniszczony w tej tragedii. W pewnym momencie, widząc nasze zainteresowanie, skręcił z drogi i zatrzymał się przed bardzo niepozornym budynkiem mówiąc, że znajduje się tam muzeum fotografii dokumentujących tsunami.

Było to najdziwniejsze muzeum w jakim kiedykolwiek byłem. Dwa małe, zniszczone domki, a w nich dwie izby, na ścianach których wisiały spłowiałe fotografie i wycinki z gazet. Do tego trochę dziecięcych rysunków i spisanych na kartkach historii świadków i różnych informacji. Dokumentacja tragedii dokonana w prostoduszny, trochę infantylny sposób oddziaływała zaskakująco mocno. To niepozorne muzeum wyzwala niespodziewanie wiele emocji i pozwala odczuć ogrom dramatu, klęski i zniszczeń. Dużo dłużej niż planowaliśmy chodziliśmy od zdjęcia do zdjęcia i słuchaliśmy opowieści opiekunki tego miejsca, naocznego świadka wydarzeń. Tylko w tym miejscu 40 tysięcy osób zginęło od uderzenia wysokiej na 10 metrów fali. Najgorsze, że największej tragedii można było w dużej mierze uniknąć. Zawinił brak informacji, niewiedza i pewien brak wyobraźni pomieszany z ludzką ciekawością. Po pierwszej, niegroźnej fali morze cofnęło się na półtora kilometra odsłaniając ogromną połać swojego dna. Zaintrygowani ludzie, pierwszy raz widząc takie zjawisko zbiegli się tłumnie. Rybacy rzucili się, żeby łapać trzepoczące się na piasku ryby. Robiono zdjęcia, przyglądano się niedostępnym do tej pory widokom. Ludzie cieszyli się, robili zdjęcia. Pewnie przeczuwali, że woda powróci, ale nie spodziewali się wielkiej, mknącej z dużą szybkością fali. Kiedy zobaczyli na horyzoncie spiętrzone zwały wody, większość stała jak zahipnotyzowana. Nawet ci, którzy zaczęli uciekać biegiem jak najdalej od brzegu w większości nie zdążyli umknąć żywiołowi. Pędzące masy wody wdarły się z dużą prędkością na 2 kilometry w głąb lądu. Skala zniszczeń była straszna. Z półtora tysiąca osób, które schroniły się w pociągu i patrzyły z dachu na rozwój wypadków nie przeżył nikt. Wagony leżały rozsypane jak zabawki, tory były fantazyjnie powyginane. Historie które słyszało się w telewizji i o których czytało się w gazetach brzmią w takim miejscu zupełnie inaczej, a obrazy z wypłowiałych fotografii mocniej przemawiają do wyobraźni. Wyszliśmy z tego miejsca przytłoczeni, poruszeni i na pewno długo nie zapomnimy tego doświadczenia. Zniszczenia są już praktycznie niewidoczne. Drzewa odrosły, odbudowane budynki wyglądają na starsze niż 10 lat (bylejakość zabudowy też miała wpływ na ogrom zniszczeń, w takim klimacie nikt nie musi troszczyć się o trwałość i solidność domów), o tragedii przypomina tylko wielki posąg Buddy postawiony ku pamięci w miejscu największych zniszczeń. Widząc go zadumałem się nad dziwnym zwyczajem stawania pomników bóstw w miejscach takich tragedii.

Samo Galle było pewnym rozczarowaniem, chociaż stary fort jest dość urokliwy. Na osłodę znaleźliśmy tam kawiarnię z lodami tak dobrymi, że nie pamiętamy smaczniejszych (a mamy tu duże doświadczenie).

Jutro już opuszczamy Sri Lankę. Lecimy, wbrew poprzednim planom, od razu do Singapuru. Mieliśmy lecieć do Tajlandii, a stamtąd wyskoczyć do Birmy, jednak wszystkie loty do Bangkoku są w środku nocy. Męczący lot do Dubaju jest na tyle świeży w naszej pamięci, że kupiliśmy bilety na wygodne połączenie z Singapurem. Dzięki temu mamy też nadzieję szybciej dotrzeć do Australii, naszego największego "kamienia milowego" tej wyprawy, wychodząc z założenia, że do Tajlandii zawsze możemy łatwo polecieć, a dotrzeć na antypody jest jednak trudniej. Obecny plan (do następnej zmiany) jest zatem taki: Singapur, Malezja, Indonezja, Australia, Nowa Zelandia i Stany. Z cichą nadzieją, na jakiś egzotyczny rodzynek po drodze, jeśli fundusze pozwolą.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz