Dotarliśmy do Mirissy skuszeni pokazywaną w folderach rajską plażą i rejsami, podczas których rzekomo miały dookoła nas pląsać całe stada delfinów, a wieloryby miały nam jeść z ręki i na komendę wypuszczać fontanny wody. Plaża faktycznie okazała się być urocza. Drobny piaseczek, szmaragdowa woda, wszędobylskie palmy i rząd plażowych knajpek, w których je się samodzielnie wybrane, dopiero co złowione owoce morza siedząc ze stopami zanurzonymi w piasku, o krok od linii wody. Bosko!
Skoro pierwsza część sloganowych obietnic okazała się być prawdą uznaliśmy, że w tej drugiej części też coś być musi i czym prędzej pognaliśmy zaklepać sobie miejsce na łodzi. Z łodziami problemu nie ma, bo firm organizujących safari jest w Mirissie całe mnóstwo. Wszystkie oferują podobny standard i tym dziwniejsze wydają się być ogromne rozbieżności cenowe, szczególnie w przypadku biletów sprzedawanych na stoiskach tuż obok siebie. Czytaliśmy wcześniej na blogach podróżniczych ile mniej więcej powinien kosztować taki rejs, więc jak najwytrawniejsi kupcy negocjowaliśmy warunki i zamiast początkowych 6000 rupii za osobę zapłaciliśmy 6000 rupii za całą czwórkę.:) Rejs miał zacząć się o 7 rano i potrwać maksymalnie do 11. Przekalkulowaliśmy sobie, że te cztery godziny unieruchomienia na łodzi dziewczynki jakoś przetrwają, a wynagrodzimy im to po południu szaleństwem na plaży.
Godzinę zabrania nas spod hotelu ustalono na 6.30-6.45. Koszmar! Nasze dzieci nigdy dobrowolnie nie wstały o 6 rano. Niemniej jakimś cudem udało nam się poderwać je z łóżek (a ich płacz poderwał zapewne z łóżek wszystkich pozostałych hotelowych gości) i punktualnie o 6.30 ustawiliśmy się karnie na hotelowym chodniku. Siąpił deszczyk. Do 6.45 czekałam w miarę spokojnie. Do tego Marcin cały czas tłumaczył, że to lokalna 6.30, czyli pół godziny w tę czy we w tę nikomu nie robi różnicy i mam nie panikować, ale wiedziona jakimś dziwnym instynktem poszłam do hotelowej recepcji pytać czy wiedzą jaka jest praktyka i czy często godzina zbiórki się opóźnia. Co się okazało? "Nasz" kierowca przyjechał przed 6.30, zabrał grupkę Koreańczyków, a my zostaliśmy na lodzie. Jak totalne pierdoły nie spisaliśmy sobie nawet nazwy firmy, z którą mieliśmy płynąć, a na "bilecie" (czyli kartce wyrwanej z notatnika) nie było żadnych namiarów na organizatora. Wiedzieliśmy oczywiście gdzie kupiliśmy bilet, ale na co się to zdawało przed 7 rano? Sytuacja wyglądała na beznadziejną, ale obsługą hotelu pokazała klasę (pozdrawiamy Panów z Riverside Cabanas:)). W ciągu kilku minut telefonicznie odnalazła firmę, z którą mieliśmy płynąć i zorganizowała nam tuk-tuka do portu. Jeszcze nigdy nie jechaliśmy tak szybko tuk-tukiem!:) Na łódź wpadliśmy ostatni, tuż przed wypłynięciem z portu. Dalej miało być już tylko przyjemnie...
Wypłynęliśmy sobie zatem spokojnie (nie licząc wściekłego wrzasku Laureńki, która za nic w świecie nie chciała założyć kamizelki ratunkowej), ale od razu po wyjściu z zatoczki ocean pokazał nam kto tu rządzi. Bujało. Mocno! Przed nami siedziała grupka Koreańczyków, którzy przy każdym większym podskoku łodzi na falach wydawali radosne piski. Tylko im więcej było tych podskoków, tym piski były cichsze. A potem się zaczęło...
Jeden po drugim nasi łódkowi "sąsiedzi" oddawali Neptunowi w darze swoje dzisiejsze śniadania. A potem wczorajsze kolacje. A po kilku godzinach już chyba posiłki zjedzone jeszcze przed przylotem na Sri Lankę. W życiu czegoś takiego nie widziałam. Zdarzyło nam się kiedyś w RPA wypływać w sztormie na nurkowanie i wtedy też większość załogi poległa i w spazmach wisiała za burtą, ale czegoś takiego jak na tej łodzi nie wyobrażałam sobie w najgorszym koszmarze. Na łódce było około 40 osób. Bez sensacji żołądkowych przetrwało jakieś 7-8 (w tym o dziwo ja, Kalinka i Marcin do samego końca, a Laura poddała się dopiero na skutek spektakularnych efektów dźwiękowych pochodzących od siedzącej przed nią Koreanki. A rejs trwał w najlepsze...
Płynęliśmy i płynęliśmy. I ciągle oddalaliśmy się od portu. Dookoła nas pływały olbrzymie statki-kontenerowce i małe kutry rybackie. Tylko tych obiecanych delfinów i wielorybów nie było. Zobaczyliśmy za to niesamowity połów olbrzymiego marlina. Zobaczcie:
Minęło południe. Teoretycznie od godziny powinniśmy byli być na brzegu. Byliśmy na oceanie. Z żadnej strony nawet nie majaczył zarys lądu. A my płynęliśmy dalej. Pokład wyglądał jak szpital. Część ludzi leżała bez sił, umęczona wielogodzinnymi torsjami. Część wymiotowała dalej. Plastikowych torebek ubywało w zastraszającym tempie, a my płynęliśmy. W międzyczasie kilkakrotnie zmoczyła nas ulewa i wielkie fale. Potem wysychaliśmy na słońcu i wietrze. I płynęliśmy dalej. Laura spała. Kalinka coraz bardziej zrezygnowanym głosikiem dopytywała gdzie te delfinki. A łódź płynęła dalej...
Około 13 kapitan zapytał czy chcemy wracać, ale pod warunkiem, że nie będziemy zgłaszać żadnych zastrzeżeń, że nic nie widzieliśmy. Wszyscy chcieli na ląd. I może by się udało wrócić, ale niestety wtedy właśnie spotkaliśmy wieloryby! Entuzjazm kapitana: bezcenny. Będzie się mógł pochwalić, że zawsze znajduje wieloryby. Szkoda, że poza nim wielorybami cieszyło się ledwie kilka osób, bo reszta konała umęczona chorobą morską. Po dość długiej obserwacji wielorybów zapytałam, czy możemy już wracać na ląd, bo wszyscy mają dość oceanu. Usłyszałam, że "jeszcze tylko raz spojrzymy na wieloryba". Po dwudziestym "spojrzeniu na wieloryba" pewien Amerykanin ponowił moją prośbę o powrót na ląd. Usłyszał wyjaśnienie, że musimy poczekać, aż przepłynie jakaś łódka. Ponieważ akurat przepływał kontenerowiec myśleliśmy, że to jego mamy przepuścić. Minęło kolejne pół godziny bujania się na falach. Kontenerowiec już dawno odpłynął. Siedząca za mną Angielka dostała kolejnego ataku torsji i wtedy nie wytrzymałam. Odszukałam kapitana statku i poszłam kolejny raz poprosić o powrót do portu. Usłyszałam, że czekamy na jakąś inną łódź, która wiezie turystów chcących zobaczyć wieloryby, a my jesteśmy ich drogowskazem. Tej łodzi nie było jeszcze nawet widać na horyzoncie. Poniosło mnie... Umiejętność robienia awantur doprowadzę na Sri Lance do perfekcji.:) Niemniej znowu okazałam się skuteczna!:) Zaczęliśmy powrót. Jeszcze tylko dodatkowe dwie godziny bujania i dotarliśmy do portu. Kilka osób trzeba było znosić z pokładu. Ale wieloryby były? Były! To najważniejsze...
haha, dobre!
OdpowiedzUsuń