poniedziałek, 27 października 2014

Kuala Lumpur raz jeszcze albo jak Kalinka płaczem uratowała dzień

Dzisiejszy dzień zaczął się źle. Laura złapała mały katar i noc była ciężka. Później, gdy już w kostiumach i z całym majdanem udaliśmy się na basen zastaliśmy zamknięte drzwi bez żadnego wyjaśnienia. Niepocieszeni wróciliśmy do pokoju i poszliśmy na późne śniadanie. Kalinka była bardzo nadąsana i ożywiła ją jedynie obietnica pójścia do ptasiego ogrodu, gdzie wybieraliśmy się już wczoraj, ale jakoś nie udało nam się dojść (patrz poprzedni wpis).
Posiłek zjedzony tuż koło naszego apartamentu poprawił nam humory, bo było niepodziewanie smacznie, lepiej niż w polecanej przez przewodnik knajpce gdzie jedliśmy przedwczoraj. Malajskie jedzenie zapunktowało. W dodatku mieli świeże kokosy, co tu nie zawsze jest oczywistością. Niestety jak już zjedliśmy przyszedł mocny wiatr, który przygnał ciemne chmury. Zaczepiony na dole taksówkarz też nie miał złudzeń - idzie deszcz. Staliśmy na dole niepocieszeni rozważając czy iść do kawiarni na rogu, czy wracać do domu, ale Kalinka była nieustępliwa. Na nasze racjonalne wyjaśnienia reagowała zwiększaniem intensywności płaczu domagając się wypełnienia obietnicy i wizyty u ptaszków. W końcu wygrała i patrząc z niepokojem w niebo wsiedliśmy do taksówki.

Jak tylko dojechaliśmy na miejsce i podeszliśmy do kasy lunęło jak z cebra. A tutaj potrafi lać... Zamiast kupować bilet kupiliśmy dzieciom lody w przyogrodowej kawiarni i czekaliśmy...

Nasza cierpliwość została niespodziewanie wynagrodzona, deszcz skończył się równie raptownie jak się zaczął, a zza chmur wyszło słońce. Zrobiło się jasno i ładnie. Szybko z tego skorzystaliśmy, a taksówkarz, który cały czas z nami czekał, licząc chyba na powrotny kurs, w końcu odjechał. Opłacało się. Nawet Emilka, która zarzekała się, że ptaki jej nie interesują była pod wrażeniem największej na świecie otwartej woliery. Szliśmy sobie wśród drzew, a dookoła przechadzały się najróżniejsze, większe i mniejsze ptaki. Wrażenie było niesamowite, ponieważ są oswojone można było podchodzić bardzo blisko (a od niektórych natrętnych dziewczynki nawet uciekały), a teleobiektyw można było w zasadzie zostawić w domu. Częściej musiałem się odsuwać, żeby złapać ostrość. Ale najlepsze było jeszcze przed nami. Trafiliśmy akurat na porę karmienia papug, a ponieważ byliśmy tam sami panowie dali nam karmę. Rewelacja, papugi obsiadły mnie całego delikatnie wydziobując z dłoni pestki słonecznika. Bardziej oswojone pozwalały się głaskać, długo tego nie zapomnę. Później jeszcze karmiliśmy małe kaczki, a na końcu ledwie uciekliśmy przed deszczem, który znowu powrócił.

Zdania o Kuala Lumpur nie zmieniłem, chociaż po dzisiejszym dniu zachowam z pobytu tutaj dużo lepsze wspomnienia i będę je pamiętał jako miasto kolorowej ptaszarni.






















1 komentarz :