Znalezienie zarezerwowanych miejsc nas przerosło. Z obłędem w oczach, na wyścigi, wpakowaliśmy się z całym majdanem do wagonu drugiej klasy i zobaczyliśmy, że ktoś nas podsiadł. Jednak wnikliwsza obserwacja wykazała, że miejsca o naszych numerach znajdują się w większości wagonów drugiej klasy. Zdezorientowani pokazaliśmy nasze bilety, a miły pan wyjaśnił nam, że musimy iść do innego wagonu, na końcu składu. Nie do końca rozumiejąc o co chodzi przeszliśmy przez pociąg, żeby znaleźć zamknięte drzwi. W końcu zrezygnowani siedliśmy na przypadkowych pustych miejscach, których było całkiem sporo. Później zrozumieliśmy, że są dwa rodzaje wagonów drugiej klasy: z rezerwacją i bez. Ponieważ w tym bez rezerwacji nie było tłoku, okazał się lepszym wyborem i później nie przepłacaliśmy już za rezerwację.
Pociąg jedzie wolno. Bardzo wolno. Dzięki temu jest dużo czasu na oglądanie widoków. Warunki też są wygodne, bo okna szeroko się otwierają, szeroko też otwarte są wszystkie drzwi. Czasem korciło, żeby wysiąść na chwilę i iść wzdłuż pociągu. Podróżuje się wygodnie, ale trzeba uzbroić się w cierpliwość. Miłym akcentem jest stukot kół o tory, który kojarzy mi się z podróżami koleją w dzieciństwie.
Widoki za oknem wydały mi się lekko przereklamowane. Miejscami było faktycznie ładnie, ale też na długich odcinkach nie było niczego do oglądania. Niepotrzebnie nastawiałem się na nie wiadomo co, nie byłoby rozczarowania.
O mały włos, a przejechalibyśmy naszą stację. Pociąg o dziwo dojechał do niej 30 minut przed podaną nam przez konduktora godziną. Ledwie udało nam się wyskoczyć.
1000 m n.p.m. i górzysty krajobraz sprawiły, że wyjęliśmy polary trzymane do tej pory w plecakach "na wszelki wypadek". Miły odpoczynek od ciągłych upałów. Niestety pensjonat w którym mieszkaliśmy nie zachwycił, oględnie mówiąc. Rozpieściła nas poprzednia kwatera. Dobrze, że to tylko jedna noc.
Odbyliśmy tradycyjną objazdówkę po lokalnych wodospadach i fabryce herbaty. Ładne widoki i bardzo kręte drogi.
Plac zabaw przed fabryką herbaty. Przypomniały mi się place mojego dzieciństwa. Miejscowe dzieci bawiły się jednak świetnie, chyba cała klasa weszła na tę huśtawkę.
Chyba niepotrzebnie wysiadaliśmy tu z pociągu. Następnego dnia wsiedliśmy z powrotem i udaliśmy się do Elli. Podróż była równie długa, chociaż odcinek dużo krótszy. 85 km jechaliśmy przeszło 3 godziny. W dodatku była mgła i padało, więc nawet jeżeli widoki były ładne, nie zobaczyliśmy niczego.
Ella okazała się być uroczym miejscem. Centrum miasteczka to w zasadzie jedna dość krótka ulica z masą dobrych restauracji. Jak do tej pory zdecydowanie najlepsze jedzenie na wyspie, a mamy już za sobą koszmarnie drogą kolację w wiktoriańskim Grand Hotelu. W okolicy jest dużo atrakcji, większość dostępna niestety dla bardziej mobilnych turystów. Nie zdecydowaliśmy się na trekking po górach z dziećmi i znów oglądaliśmy wodospady i ładne widoki. Miły pobyt zakłócony trochę przygodą Emilki. Dobrą stroną przygody było zaprzyjaźnienie się z goszczącą nas bardzo sympatyczną rodziną i okazja do rozmowy o życiu na Sri Lance. A zaczęło się od zabawnego akcentu, zobaczyłem bowiem jak siostra gospodarza czyta przewodnik po Dubaju. Okazało się, że jakiś gość go zostawił, a ona sobie przegląda, ale był dobry wstęp do rozmowy. Zabawne, że pytała głównie jaka jest przyroda w Dubaju i musiałem ją rozczarować. Patrząc z ich tarasu na zieloną dżunglę rozpościerającą się tuż za domem zastanawiałem się nad kontrastem z betonową pustynią Dubaju. Ciekawe jak ta dziewczyna odnalazłaby się w tamtym świecie. Chyba odrzuciłby ją, mimo całego przepychu i bogactwa i brakowałoby jej dzikiej przyrody za oknem. Tak przynajmniej chcę myśleć.
Wodospady są główną atrakcją.
Podążamy religioznawczym szlakiem. Laureńka z przejęciem prosiła o zdjęcie z "każdym Buddą".
Im bliżej oceanu byliśmy, tym bardziej niebo się wypogadzało, temperatura rosła, a droga stawała się mniej kręta. W końcu zobaczyliśmy spienioną wodę i plażę...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz