niedziela, 26 października 2014

Kuala Lumpur

Po przedłużonym odpoczynku na wyspie Tioman uznaliśmy, że jesteśmy gotowi na zwiedzenie kolejnego miasta. Autobus wygodnie dowiózł nas do Kuala Lumpur. Początki były obiecujące. Bez specjalnych przygód udało nam się znaleźć apartament (nawigacja Sygic spisuje się na medal, dzięki Tomek :). Pierwszy raz korzystaliśmy z Airbnb (dzięki Agnieszka :). Do tej pory oferty hoteli z booking.com wygrywały, ale nasze wymagania dotyczące basenu ustawiły wysoko poprzeczkę cenową i wygrał całkiem fajny apartament z imponującym widokiem i ładnym basenem na dachu (w dodatku z pralką, co było dla nas nie bez znaczenia). Nasze zadowolenie mącą jedynie małe wredne mrówki, które lubią od czasu do czasu ukąsić, co jest dość irytujące (o dziwo dostało się tym razem głównie Emilce, dzieci jakoś nie odczuły).

Zarezerwowaliśmy apartament na cztery noce z planami przedłużenia, ale wiemy już, że nie skorzystamy. Kuala Lumpur zupełnie nas do siebie nie przekonało. Czytaliśmy, że chodzi się po nim cieżko, okazało się, że z wózkami jest ciężko w dwójnasób. Nie chodzi nawet o wysokie, dość wąskie chodniki, to poznaliśmy dobrze w Stambule. Problem jest głębszy i dotyczy samej struktury tego miasta, które sprawia wrażenie zaprojektowanego chaotycznie, przypadkowo, nieprzyjaźnie i nielogicznie. W dodatku co rusz trafia się na budowę skutecznie blokującą przejście i zmuszającą do znacznego nadkładania drogi. Do tego ślepe ulice, kończące się znienacka jakimś zaułkiem, tory pociągu, których nie można wygodnie przekroczyć, wysokie, piętrowe schody przejść nadziemnych, czerwone światła dla pieszych świecące się w nieskończoność i tłok w wąskich przejściach zniechęcają do przedzierania się z wózkami przez miejską dżunglę.

Może jednak nie zniechęciłyby nas te trudy, jeżeli byłyby czymś wynagrodzone. Ale nie, miasto sprawia raczej przygnębiające wrażenie. Chłamowate miasto (w autokarze słuchałem Blade Runnera i to Dick podsunął mi to dobrze tu pasujące słowo) pozujące na coś lepszego nastawianymi drapaczami chmur i oazami względnego luksusu prywatnych apartamentowców. I nie zrozumcie mnie źle, azjatycki chłam ma swój egzotyczny urok, potrafię go lubić, w Indiach, czy na Sri Lance czułem się świetnie, ale tu mnie zmęczył. Może przez kontrast do Singapuru, gdzie był miłym dodatkiem do schludnej nowoczesności, w Kuala Lumpur przypudrowany tu i ówdzie wyłazi na każdym kroku i nie daje o sobie zapomnieć smrodem rozkładających się śmieci, tandetą bazarów i brudnych jadłodajni, a wszystko w cieniu wieży telewizyjnej przypominającej mi DDR i imponujących Petronas Towers, pięknie wychodzących na pocztówkach. Nie kupuję tego. Klnę wnosząc wózki na kolejne schody, które mają nas doprowadzić do stacji jednotorówki, a które po długiej wspinaczce kończą się nie na tym peronie co trzeba, klnę w kłębach spalin czekając wieczność na zmianę świateł, klnę gdy chodnik znów urywa się na płocie budowy i nie odprężam się nawet w ekskluzywnym centrum handlowym do którego idę przez slums, bo wiem, że czeka mnie jeszcze długa droga powrotna. I chociaż w linii prostej ma może dwa kilometry, tutaj wymaga taksówki.

Kuchnia malajska też nas nie zachwyciła. Owszem, byliśmy w wysoko ocenianej knajpce i było smacznie, ale jednak bez szału. Uczciwie trzeba dodać, że w chińskiej dzielnicy można odnaleźć perełki i dzisiaj się nam to psim swędem udało. Nie mogąc znaleźć polecanej przez Tripadvisora restauracji (chociaż nawigacja twierdziła, że jesteśmy na miejscu) weszliśmy do pierwszej pełnej lokalnej klienteli. Nie zawiedliśmy się, tak dobrej "chińszczyzny" (z odczuwalnym tajskim wpływem) nigdy wcześniej nie jedliśmy (a kuchnię chińską lubimy i w Chinach byliśmy). Na chwilę, aż do wyjścia z restauracji, przeszła mi niechęć do miasta. Nasze dzieci rzadko mówią że coś, co nie jest deserem, jest pyszne, trudno więc o lepszą rekomendację.

Chociaż nie zanosiło się na to, było pycha. Na pierwszym planie wózek, mimowolny bohater dzisiejszego wpisu (drugi odpoczywa w domu)

Na koniec wyjaśnienie czemu męczymy się z wózkami. Przed podróżą wahaliśmy się (krótko), czy brać je ze sobą. Decyzja zapadła i nie żałujemy, chociaż bywa ciężko. Wózki mają jednak szereg zalet i trudno nam wyobrazić sobie bez nich transfery i zwiedzanie miast. Na lotniskach przydają się dwojako. Pozwalają dzieciom spać lub przewieźć duże plecaki i, po obwieszeniu jak choinki, cały drobny bagaż. Sprawdzają się lepiej niż wózki lotniskowe, których notabene często nie ma lub wymagają lokalnych monet, o które trudno zaraz po przylocie. W miastach umożliwiają (co prawda nie bez przeszkód) zwiedzanie z dziećmi. Dzisiaj, zmęczeni wczorajszymi przygodami, zostawiliśmy jeden wózek w domu i Kalinka dzielnie maszerowała, ale na szczęście pogoda popsuła nam szyki, bo zmęczenie już dawało się jej we znaki. Z Laurą nie byłoby szans nawet na tyle.
Podsumowując nasze dotychczasowe wózkowe doświadczenia możemy stworzyć mały ranking przyjazności wózkowej odwiedzonych przez nas miejsc (skala szkolna 1-6):

Stambuł: 2+ - górzysty teren, duże przewyższenia, wąskie, zatłoczone chodniki, krzywa nawierzchnia, wysokie krawężniki. Plus za metro, gdzie są windy i da się wygodnie jeździć z wózkami. Tramwajem też, chociaż często zatłoczony.
Kapadocja: wózków nie używaliśmy
Dubaj: infrastruktura na 6, wszędzie windy, chodniki wygodne. Co z tego, gdy upał taki, że chodzić nie bardzo się da... Ale w komunikacji miejskiej (metro) bez zarzutu.
Sri Lanka: nie używaliśmy wózków i nie bardzo by się dało. Jazda tuktukiem sprawia zresztą dużo więcej radości.
Singapur: 5 - minus za autobusy, gdzie wózki należy złożyć. W ogóle prawie nie widać ludzi z wózkami, chociaż infrastruktura jest dostosowana i można poczuć się trochę nieswojo w metrze, a zwłaszcza w autobusie.
Kuala Lumpur: 1+ - same problemy. Plus za metro (ale nie monorail!) i centra handlowe. Tam raczej są windy. Poza tym chodzi się ciężko, a do taksówki nie zawsze da się zmieścić. Ale bez wózka nie lepiej. Nasza recepta: uciekać. Co za dwa dni czynimy lecąc na Bali :). A potem już Australia i Nowa Zelandia.

Ach te budowy... Chcemy iść prosto. W prawo prowadzi obejście, ale zbyt wąskie dla wózków. Znów trzeba było nadłożyć drogi.

Wesołe miasteczko w centrum handlowym. Lata świetności ma już za sobą, ale i tak robi wrażenie rozmachem. Dziewięć ogromnych pięter ze sklepami. Co prawda powyżej szóstego dość wymarłe, ale i tak imponujące.

Petronas Towers trochę inaczej niż na pocztówce.

Najlepszy widok na miasto mamy przez okno. Po co było wychodzić?
Na środku i po lewej ciekawa budowa - chyba zalało i wstrzymali prace. Plac budowy wygląda na wymarły. Byłyby fajne nurki...

Znów budowa. Na płotach przepraszają za utrudnienia obiecując, że budują lepszą przyszłość. Po prawej upiorny budynek przez który przejeżdża kolejka, robi dość przygnębiające wrażenie.

Enklawa spokoju na dachu. To świetna sprawa, podoba mi się tutaj aranżacja części wspólnej budynku. Mają i salę telewizyjną i stół do ping-ponga, siłownię, a nawet salkę konferencyjną. Do tego ładnie zagospodarowany dach. 

Tak powinienem zapamiętać to miasto...

...a tak je zapamiętam.




 
Największa atrakcja dnia - puszczanie baniek na ulicy. Tyle radości za 3 złote... Dziewczynki zostały bohaterkami niejednego zdjęcia.

Wszechobecna wieża telewizyjna i ciekawy mural na pierwszym planie.

Nie umiem zdjęciem oddać klimatu tego wpisu. Tu próbowałem.

Miło, że ostrzegają :)

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz