środa, 15 października 2014

Dziś na kursie Singapur...

W modnym niedawno facebook'owym quizie wyszło mi, że powinienem zamieszkać w Singapurze. Zaintrygowało mnie to, bo nigdy o tym państwie-mieście w ten sposób nie myślałem. Cieszyłem się zatem, że akurat nadarzy się okazja zweryfikowania komputerowej wróżby.

Już sam początek podróży był obiecujący. Z pewnym wstydem przypominam sobie zachwyty nad poprzednimi lotami. Emirates stanęły na wysokości zadania odstawiając w naszym rankingu wszystkie poprzednie linie o wiele długości. Aż nie chciało się wychodzić z samolotu. Dzieci zostały w pełni obłaskawione już na początku, kiedy stewardessy obsypały je prezentami, a na ekranach przed nimi udało się włączyć grę z Myszką Miki. Potem do znudzenia przełączaliśmy między kolejnymi hitami dziecięcej kinematografii. Ja na nieszczęście z obszernego wyboru filmów trafiłem na "Transcendencję". Jakoś nie pamiętałem kiepskich, w pełni zasłużonych, recenzji, ale to tylko moja wina. Jedzenie pyszne, obsługa bezbłędna, szczególnie, że w załodze była Polka, która często nas odwiedzała dbając, żeby niczego nam nie zabrakło. Za śmieszne w sumie pieniądze jakość obsługi jak za najlepszych czasów LOT, a standard prawdziwie z XXI wieku. Pierwszy raz niechętnie wysiadaliśmy z samolotu i żałowaliśmy, że lot trwał tylko cztery godziny.

Zwlekałem trochę z tym wpisem. Po części dlatego, że chciałem upewnić się, że początkowa euforia nie minie, a po części dlatego, że zwiedzamy tu intensywnie, wracamy wieczorem i nie mamy już sił na pisanie. Dzisiaj też jest już późno, ale dojrzałem do ocen i refleksji. W skrócie: Singapur okazał się wspaniałym miastem. Internetowa wróżka nie kłamała, proroctwo ziściło się w pełni. Chcę tu mieszkać. Emilce też się podoba i chociaż wyszedł jej z quizu Azerbejdżan postanowiła tego nie weryfikować i zostać z mężem. Trudno się dziwić tej decyzji, po kilku dniach usilnego szukania znalazłem tylko jedną wadę tego miejsca: daleko na narty (już zresztą sprawdziłem, że zwykle jeździ się do Korei, Japonii lub Nowej Zelandii). Poza tym same zalety:

- urzędowy angielski,
- do tego chiński, więc dzieci (a może rodzice też) nauczyłyby się i chińskiego,
- jeżeli mowa o nauce, to edukacja jest tu na najwyższym poziomie i wszędzie widać, że mocno jest na nią kładziony nacisk (co krok są różne centra edukacyjno-korepetycyjne dla dzieci i dorosłych),
- doskonałe jedzenie! Prawdziwy kulinarny tygiel. Mieszanka chyba wszystkich kuchni świata, a azjatyckich w najlepszym wydaniu, świeże ryby i owoce morza, dojrzałe pyszne owoce, do tego bardzo tanio,
- wszędzie bardzo czysto, zielono, śpiewają ptaki, pachnie kwiatami,
- pogoda! Cały rok ciepło, ale bez wściekłego dubajskiego upału. Da się żyć! W nocy też przyjemnie,
- tania elektronika w ogromnym wyborze (i wszystko inne też),
- bezpiecznie, służba zdrowia działa bez zarzutu (to z lektur, na szczęście nie z autopsji),
- nowoczesny, bogaty, szybko rozwijający się kraj: dużo zróżnicowanych możliwości zarabiania pieniędzy,
- brak nędzy - nie widać nigdzie biedy,
- bardzo dobra komunikacja miejska, uprzejmość kierowców autobusów jest źródłem potężnego szoku kulturowego,
- uśmiechnięci, pomocni i mili ludzie,
- miasto w sam raz, nie przytłacza (5 mln mieszkańców, powierzchnia trochę większa od Warszawy),
- niby kraj gęsto zaludniony, ale na ulicach tego nie widać,
- świecki kraj ze współistniejącymi różnymi tradycjami religijnymi, co dodaje mu kolorytu, a poszczególne religie i kościoły zmusza do walki o wiernych (darmowe wino i mleko zamiast dzwonów o 6 rano, otwarte świątynie buddyjskie z piękną muzyką i śpiewami, gdzie zapraszają do wejścia mimo niestosownego stroju i zachęcają do robienia zdjęć, itp.),
- biały europejczyk nie jest żadną sensacją,
- ładna architektura,
- bliskość plaży i ciepłego oceanu,
- dobra komunikacja ze światem,
- ładne dziewczyny, aż miło popatrzeć (Emi, tylko popatrzeć), zwłaszcza, że w końcu nie zakrywają się od stóp do głów, a wręcz przeciwnie.

Lista wyszła długa, a i tak pewnie o czymś zapomniałem. Z powyższych punktów jedzenie wymaga rozwinięcia. Pod tym względem Singapur jest prawdziwym rajem. Dominuje oczywiście kuchnia azjatycka: chińska, malezyjska, wietnamska, japońska, koreańska, tradycyjna singapurska, indonezyjska, indyjska, filipińska, tajska i kto wie jaka jeszcze. Poza tym z łatwością znaleźć można dania europejskie, choćby koło naszego hotelu jest restauracja niemiecka (sic!) i włoska (to rozumiemy).

Oczywiście stawiamy na Azję. Niedawno przeczytałem opinię, że najlepszą azjatycką kuchnią jest wietnamska. Trudno w to uwierzyć w Polsce, kraju "wietnamskich" budek. Wczoraj, po kolacji w zwykłej restauracji w centrum handlowym zrozumiałem, że opinia taka nie jest pozbawiona podstaw. Dzieci pochłaniały "mięso z kaczki" szybciej niż lody! Wszystko było doskonałe, a do zupy pho nie umywały się nawet te smaczne jedzone w Polsce. Następnego dnia zabłysła kuchnia koreańska. Nie podejmuję się rozstrzygnięcia która nacja gotuje najsmaczniej, w Singapurze na szczęście nie ma takiej potrzeby, kulinarne podróże po całym kontynencie odbywa się tu spacerkiem przechodząc od lokalu do lokalu, bądź idąc wzdłuż ulicy, bądź udając się do licznych miejsc grupujących pod jednym dachem różne małe lokale. Przy czym nawet w galeriach handlowych nie są to typowe fast foody, jedzenie bowiem przygotowywane jest na miejscu na zamówienie i jest uczciwie pyszne. Kulinarna nuda na pewno w Singapurze nie grozi...

Dzieci próbują jeść pałeczkami.

Zamiast gołębi takie śliczne ptaszki wyjadają resztki.

Tygiel kulinarny wiąże się z tyglem narodowościowym. Mieszanka etniczna spowodowała powstanie specyficznych dzielnic pozwalających na odbywanie egzotycznych podróży metrem. Wysiadając na jednej stacji znajdujemy się w Chinach, biorąc z Państwa Środka to co najlepsze. Kawałek dalej wysiadamy w Indiach. Na sąsiedniej wyspie (można nawet dojść na piechotę) trafiamy na karaibską plażę (Emilka twierdzi, że piasek nie jest tam dość biały, ale ja dałem się nabrać).


W centrum finansowym poczujemy się jak... w centrum finansowym każdej wielkiej metropolii. Możemy cieszyć się egzotyką Azji nie rezygnując z pełnego komfortu. Pierwszy raz tak dobrze czuję się w jakimś mieście / państwie, a Emilka podziela moje odczucia. Oczywiście mam świadomość, że mój entuzjazm być może zgasłby w zderzeniu z prozą życia, a osoby z doświadczeniem większym niż kilkudniowe znalazłyby pewnie jakieś wady, ale na razie trudno mi w to uwierzyć. Teraz chciałbym tu zostać i już się martwię, bo wiem, że to mało realny plan. Ciekawe, czy gdzieś jeszcze tak mi się spodoba. Wiem, że w dalszej podróży (a i pewnie po powrocie) Singapur będzie moim punktem odniesienia. Na razie kolejny raz przedłużamy pobyt w hotelu, tym razem ze smutną świadomością, że pora się zbierać. Następny przystanek Malezja!

Widoki z Singapore Flyer



Ogrody - piękne zielone tereny rekreacyjne i ogród botaniczny w jednym.

W tych dziwnych budynkach kryją się największe na świecie ogrody pod dachem.

Centrum finansowe, a w lotosie muzeum nauki i sztuki

Idziemy do ogrodów mostem w kształcie podwójnej helisy.

A oto i sam Singapore Flyer

Wieczorem włączana jest iluminacja.

Pokaz światło-dźwięk

Nocny powrót do hotelu...




1 komentarz :