Z Christchurch wyruszyliśmy znowu w głąb południowej wyspy, żeby dotrzeć do Queenstown, światowej stolicy adrenaliny, gdzie zamierzaliśmy spędzić święta. Baliśmy się, że podobnie jak w Polsce, wszystko będzie pozamykane, więc gorączkowo poszukiwaliśmy na trasie jakiegoś supermarketu, aby zapewnić sobie aprowizację. Okazało się, że niepotrzebnie się baliśmy. Queenstown przywitało nas trzydziestostopniowym upałem, otwartymi restauracjami, sklepami i rozbawionym tłumem na ulicach. Pełno tu mikołajów w strojach kąpielowych i reniferków w kąpielówkach. Boże Narodzenie przypomina bardziej huczną sylwestrową imprezę niż rodzinne święta.
Swoją drogą pogoda w Nowej Zelandii ciągle płata nam figle. Teoretycznie cieplej miało być na północnej wyspie, gdzie nie udało nam się zobaczyć na termometrze więcej niż 22 stopnie (a i to tylko raz, bo w pozostałe dni było raczej 16-17 stopni). Poza tym podobno im dalej na południe, tym miało być bardziej deszczowo, a tymczasem - odpukać - na razie mamy tu cały czas patelnię, podczas gdy na północnej wyspie padało codziennie. Za dwa dni jedziemy oglądać fiordy i tam będzie chwila prawdy:). Podobno tam pada przez trzysta dni w roku...
Drogę z Christchurch do Queenstown podzieliliśmy sobie na dwa etapy. Przez ostatnie dwa dni jechaliśmy takimi drogami:
Reklama Toyoty:)
i podziwialiśmy takie widoki:
W wigilię dojechaliśmy w okolice jeziora Tekapo, gdzie wylądowaliśmy na Tekapo Springs. Bardzo fajne miejsce. Jest to kompleks trzech ciepłych basenów (woda ma odpowiednio 35, 37 i 39 stopni Celsjusza) z obłędnym widokiem na jezioro Tekapo. Kalinka stwierdziła, że jest to "idealne miejsce dla nas", i że zostanie tu "na zawsze". Na wigilijną wieczerzę były wprawdzie tylko banany, ale i tak zapamiętamy tę basenową kolację jako wyjątkowo przyjemną.:)
A samo jezioro Tekapo zachwyca. Niesamowity turkus wody, kilkanaście odcieni zieleni okolicznych lasów, rdzawobrązowe góry, a do tego kobaltowy błękit nieba, białe obłoki i ośnieżone szczyty. Nic tylko usiąść na brzegu, zapatrzeć się i zapomnieć o całym świecie...
I jeszcze jeden szczególny element krajobrazu: pełno tu wszędzie kolorowych łubinów. Kremowych, różowych, wrzosowych, fioletowych. Są wszędzie, od ponad 200 kilometrów. Nigdy nie widziałam tak cudownych łąk i ukwieconych pagórków.
Pierwszy dzień świąt spędziliśmy równie niekonwencjonalnie, oglądając jedno z najpiękniej położonych miast, jakie zdarzyło mi się w życiu widzieć. Queenstown leży nad jeziorem Wakatipu i roztacza się z niego spektakularny widok na pobliskie góry. Wakatipu jest najdłuższym nowozelandzkim jeziorem, a przy tym jednym z głębszych (ma ponad 80 kilometrów długości i maksymalnie 380 metrów głębokości!). Samo miasto jest typowym górskim kurortem (takie ichniejsze Zakopane) i nie ma w nim wiele do zwiedzania, ale miło było odkrywać przepiękne widoki na jezioro i góry z coraz to innej perspektywy. Miło było posiedzieć sobie na brzegu i pomoczyć stopy (temperatura wody nie zachęca do kąpieli, chociaż paru śmiałków się znalazło). I ciekawie było popatrzeć na różnego rodzaju lokalne atrakcje: od paralotniarzy począwszy, przez szalejące skutery wodne, szybkie łodzie, pływający parowiec i pana w takich oto "bucikach":
Dzisiaj natomiast udaliśmy się na wycieczkę szlakiem poszukiwaczy złota. Pojechaliśmy obejrzeć Arrowtown, miasteczko, w którym w 1861 roku odkryto cenny kruszec. Kiedy pierwszy Europejczyk wyłowił złoto z rzeki Arrow, zapanowała tu prawdziwa gorączka. W 1862 r. już ponad 1500 poszukiwaczy przetrząsało dół rzeki, a pierwsza eskorta złotego ładunku ważącego ponad 340 kilogramów wyruszyła w styczniu 1863 r. Okazało się jednak, że lokalne złoto było trudniejsze w pozyskaniu, niż zakładali europejscy poszukiwacze i kiedy w 1865 r. odkryto złoża złota na zachodnim wybrzeżu wyruszyli oni tam szukać swego szczęścia. Ten odwrót Europejczyków zachwiał lokalną gospodarką i w celu dalszego poszukiwania lokalnych złóż rząd prowincji Otago ściągnął do Arrowtown chińskich górników. Mieliśmy okazję zobaczyć w świetnym lokalnym muzeum ciekawy film o historii poszukiwań, ale i o relacjach panujących między Europejczykami, a traktowanymi jak ludzie drugiej kategorii Chińczykami. Chińczycy nie osiedlali się zresztą w miasteczku, tylko założyli odrębną osadę, której pozostałości można oglądać. Żyli w warunkach nie do pozazdroszczenia...
Restauracja w Arrowtown
Sala szkolna w lokalnym muzeum
Pozostałości chińskiej osady. Komfortu nie mieli...
A późnym popołudniem pojechaliśmy kolejką linową podziwiać Queenstown z góry i zafundowaliśmy sobie kilka szalonych zjazdów na sankorolkach. Genialna zabawa!
Na takich właśnie sankorolkach szaleliśmy cały wieczór.