środa, 31 grudnia 2014

Szczęśliwego Nowego Roku!

Najlepsze życzenia noworoczne, samych dobrych widoków na przyszłość życzą Żółtka, znów na patelni!


Widok z basenu na świętą górę - wulkan Agung, pępek świata dla Balijczyków.

Puzzle, fiordy i adrenalina

Kolejny raz potwierdziła mi się teza, że nie należy chwalić pogody, bo zaraz się zepsuje. Następnego dnia po moim ostatnim, pogodowo optymistycznym, wpisie obudził nas deszcz. Na szczęście trwał tylko kilka godzin, ale i tak skutecznie pokrzyżował nam plany popłynięcia w rejs po Wakatipu zabytkowym parowcem. Uznaliśmy, że kolejny rejs w ulewę to już za dużo i postanowiliśmy zobaczyć tę samą trasę jadąc samochodem z Queenstown do Glenorchy wzdłuż wybrzeża. Nie było to z pewnością tak przyjemne jak rejs, ale przynajmniej na głowy nam nie padało. A skoro poranny rejs się nie udał, a po południu się wypogodziło, ruszyliśmy szukać adrenaliny na szybkiej łódce. Wybraliśmy Shotover Jet, reklamowany jako najbardziej przerażający przejazd szybką łódką na świecie. Przez chwilę zastanawialiśmy się czy wsiąść na łódkę wszyscy razem, ale ostatecznie wsiadłam sama, żeby zobaczyć jak to wygląda. Całe szczęście, że tak wyszło, bo okazało się, że było to jedno z najbardziej ekstremalnych doznań jakie mi się przytrafiły. Rafting po Zambezi to przy tym pestka!:) Szybka łódka pędzi z prędkością około 85-90 km/h (co na wodzie odczuwa się jednak inaczej niż na lądzie) po wąskim kanionie najeżonym ostrymi skałami, dosłownie "goląc" te skały. Chwilami łódka mknie prosto na skałę skręcając na centymetry przed zderzeniem. Do tego robi efektowne zwroty w miejscu o 360 stopni, podczas których tylko kurczowe trzymanie się rękami i zapieranie nogami powstrzymuje przed równie efektownym wypadnięciem z łódki. Nie wiem jak miałabym to przeżyć z dziećmi, skoro sama byłam ledwo ciepła ze strachu. Najdziwniejsze jest dla mnie to, że organizatorzy pozwalają wsiadać na łódkę już metrowym maluchom (przynajmniej w teorii, bo w praktyce nie widziałam żadnych). Ja w każdym razie moich dzieci jeszcze wiele lat na taką łódkę nie zabiorę, ale sama chętnie bym to powtórzyła.




Kolejnego dnia pojechaliśmy zobaczyć Wanaka i przy okazji odwiedziliśmy Puzzling World. Droga do Wanaka wiodła przez góry przepięknym, malowniczym szlakiem. Miasteczko też jest ślicznie położone, ale sam Puzzling World trochę nas rozczarował. O dziwo polska Farma Iluzji w Mościskach ma więcej atrakcji. Oczywiście labirynt w Puzzling World jest dużo większy, a Farma Iluzji jest wtórna (Puzzling World wybudowano w latach 70-tych), ale dla dzieci ciekawiej było na Farmie. Jedno, czego na Farmie brakuje to takiej fajnej sali z darmowymi puzzlami i wszelkiego rodzaju łamigłówkami, nad którymi dzieci (i dorośli) mogą łamać sobie głowy. Poćwiczyliśmy zatem trochę (z mizernym skutkiem) nasze szare komórki i ruszyliśmy do Te Anau, bo na kolejny dzień mieliśmy zaplanowany rejs po fiordach w Milford Sound.






W Te Anau spaliśmy w zaparkowanej na kempingu przyczepie, bo żadnego innego noclegu nie udało nam się zarezerwować. I dopiero tutaj zobaczyliśmy prawdziwy mobilny dom. Wcześniej podróżowaliśmy campervanem, ale jednym z tańszych i mniejszych, jaki udało nam się znaleźć, a co za tym idzie pozbawionym luksusów. A tymczasem przyczepa okazała się domem pełną gębą. Oddzielna sypialnia z normalnym sypialnianym, dwuosobowym łóżkiem, część dzienna z sofami, które można było rozłożyć tworząc kolejne łóżko, kuchnia i łazienka. Do tego dwa telewizory, radio, pełne wyposażenie kuchni. A wszystko ładne, czyściutkie, nowiutkie. Tylko nie wiem jaki trzeba mieć samochód, żeby tego kolosa za sobą ciągnąć...

Mieliśmy zatem komfortowy nocleg i planowaliśmy następnego dnia porządnie się wyspać. I co się okazało? Że rutyna prawie nas zgubiła... Zarówno nocleg w Te Anau, jak i rejs po fiordach rezerwowaliśmy prawie dwa miesiące temu i jakoś nie przyszło nam do głowy, żeby dokładnie wszystko sprawdzić na miejscu. Miałam gdzieś z tyłu głowy zakodowaną przewodnikową informację, że Te Anau jest bazą wypadową na rejsy, więc jakoś wbiłam sobie w mózg, że przystań, z której następnego dnia płyniemy jest gdzieś bardzo blisko. Nie działał internet, nie spojrzałam na mapę tylko spokojnie poszłam spać. Rejs miał się zacząć o 13.30, więc kiedy kwadrans przed dziewiątą zadzwonił budzik w telefonie Marcina myślałam, że go uduszę, bo dziewczynki jeszcze pięknie spały i można było wreszcie wypocząć. A ten zapomniał budzika wyłączyć! No ale skoro już mnie obudził to potulnie poszłam pod prysznic. A Marcin w końcu sprawdził skąd jest rejs. I zaczął się cyrk! Okazało się, że do przystani jest ponad 100 kilometrów przez góry, a nawigacja pokazała nam, że dojazd zabierze trzy godziny. Ale nic to! Wciąż jeszcze mieliśmy czas. Obudziliśmy dzieci i przed dziesiątą mknęliśmy szosą na spotkanie fiordów. Dowcipkowaliśmy sobie radośnie jakie to by było głupie tak się beznadziejnie spóźnić, jakie jesteśmy pierdoły, ale jak to wszystko w końcu dobrze wyszło... Nie należy jednak kusić losu.:) Kilkanaście kilometrów za Te Anau okazało się, że nie mamy butów Laury. Marcin niósł ją na rękach do auta, miał wrócić po buty ale zapomniał. Ale nic to! Byliśmy przygotowani na wszystko i zapasowa para bucików leżała spokojnie w bagażniku. Dowcipkowaliśmy sobie zatem dalej. Ale już niedługo... Przejechaliśmy kolejnych dwadzieścia kilometrów, Marcin ścigał się z nawigacją próbując skrócić czas przejazdu, aż nagle coś go olśniło. Usłyszałam nerwowe: "sprawdź, gdzie jest najbliższa stacja benzynowa!". Ha! Najbliższa była w Te Anau. W kierunku fiordów nie było żadnej, absolutnie ŻADNEJ stacji. W jedną stronę byśmy dojechali tylko jak wrócić? Trzeba było zatem zawrócić. Zdążenie na rejs wydawało się już niemożliwe i szczerze mówiąc chciałam się już poddać, uznając, że już trochę za dużo tych "atrakcji", ale Marcin się zawziął.:) Zdążyliśmy, choć wpadliśmy na przystań jakieś pięć minut przed odpłynięciem łodzi, bo na miejscu okazało się, że znalezienie miejsca parkingowego graniczy z cudem! A na drodze bałam się bardziej niż na szybkiej łódce. Ale fiordy były naprawdę piękne! A pogoda była genialna...































piątek, 26 grudnia 2014

Święta po nowozelandzku czyli szukamy złota i adrenaliny.

Z Christchurch wyruszyliśmy znowu w głąb południowej wyspy, żeby dotrzeć do Queenstown, światowej stolicy adrenaliny, gdzie zamierzaliśmy spędzić święta. Baliśmy się, że podobnie jak w Polsce, wszystko będzie pozamykane, więc gorączkowo poszukiwaliśmy na trasie jakiegoś supermarketu, aby zapewnić sobie aprowizację. Okazało się, że niepotrzebnie się baliśmy. Queenstown przywitało nas trzydziestostopniowym upałem, otwartymi restauracjami, sklepami i rozbawionym tłumem na ulicach. Pełno tu mikołajów w strojach kąpielowych i reniferków w kąpielówkach. Boże Narodzenie przypomina bardziej huczną sylwestrową imprezę niż rodzinne święta.

Swoją drogą pogoda w Nowej Zelandii ciągle płata nam figle. Teoretycznie cieplej miało być na północnej wyspie, gdzie nie udało nam się zobaczyć na termometrze więcej niż 22 stopnie (a i to tylko raz, bo w pozostałe dni było raczej 16-17 stopni). Poza tym podobno im dalej na południe, tym miało być bardziej deszczowo, a tymczasem - odpukać - na razie mamy tu cały czas patelnię, podczas gdy na północnej wyspie padało codziennie. Za dwa dni jedziemy oglądać fiordy i tam będzie chwila prawdy:). Podobno tam pada przez trzysta dni w roku...

Drogę z Christchurch do Queenstown podzieliliśmy sobie na dwa etapy. Przez ostatnie dwa dni jechaliśmy takimi drogami:






Reklama Toyoty:)




i podziwialiśmy takie widoki:

  






W wigilię dojechaliśmy w okolice jeziora Tekapo, gdzie wylądowaliśmy na Tekapo Springs. Bardzo fajne miejsce. Jest to kompleks trzech ciepłych basenów (woda ma odpowiednio 35, 37 i 39 stopni Celsjusza) z obłędnym widokiem na jezioro Tekapo. Kalinka stwierdziła, że jest to "idealne miejsce dla nas", i że zostanie tu "na zawsze". Na wigilijną wieczerzę były wprawdzie tylko banany, ale i tak zapamiętamy tę basenową kolację jako wyjątkowo przyjemną.:)



A samo jezioro Tekapo zachwyca. Niesamowity turkus wody, kilkanaście odcieni zieleni okolicznych lasów, rdzawobrązowe góry, a do tego kobaltowy błękit nieba, białe obłoki i ośnieżone szczyty. Nic tylko usiąść na brzegu, zapatrzeć się i zapomnieć o całym świecie...





I jeszcze jeden szczególny element krajobrazu: pełno tu wszędzie kolorowych łubinów. Kremowych, różowych, wrzosowych, fioletowych. Są wszędzie, od ponad 200 kilometrów. Nigdy nie widziałam tak cudownych łąk i ukwieconych pagórków.





Pierwszy dzień świąt spędziliśmy równie niekonwencjonalnie, oglądając jedno z najpiękniej położonych miast, jakie zdarzyło mi się w życiu widzieć. Queenstown leży nad jeziorem Wakatipu i roztacza się z niego spektakularny widok na pobliskie góry. Wakatipu jest najdłuższym nowozelandzkim jeziorem, a przy tym jednym z głębszych (ma ponad 80 kilometrów długości i maksymalnie 380 metrów głębokości!). Samo miasto jest typowym górskim kurortem (takie ichniejsze Zakopane) i nie ma w nim wiele do zwiedzania, ale miło było odkrywać przepiękne widoki na jezioro i góry z coraz to innej perspektywy. Miło było posiedzieć sobie na brzegu i pomoczyć stopy (temperatura wody nie zachęca do kąpieli, chociaż paru śmiałków się znalazło). I ciekawie było popatrzeć na różnego rodzaju lokalne atrakcje: od paralotniarzy począwszy, przez szalejące skutery wodne, szybkie łodzie, pływający parowiec i pana w takich oto "bucikach":



Dzisiaj natomiast udaliśmy się na wycieczkę szlakiem poszukiwaczy złota. Pojechaliśmy obejrzeć Arrowtown, miasteczko, w którym w 1861 roku odkryto cenny kruszec. Kiedy pierwszy Europejczyk wyłowił złoto z rzeki Arrow, zapanowała tu prawdziwa gorączka. W 1862 r. już ponad 1500 poszukiwaczy przetrząsało dół rzeki, a pierwsza eskorta złotego ładunku ważącego ponad 340 kilogramów wyruszyła w styczniu 1863 r. Okazało się jednak, że lokalne złoto było trudniejsze w pozyskaniu, niż zakładali europejscy poszukiwacze i kiedy w 1865 r. odkryto złoża złota na zachodnim wybrzeżu wyruszyli oni tam szukać swego szczęścia. Ten odwrót Europejczyków zachwiał lokalną gospodarką i w celu dalszego poszukiwania lokalnych złóż rząd prowincji Otago ściągnął do Arrowtown chińskich górników. Mieliśmy okazję zobaczyć w świetnym lokalnym muzeum ciekawy film o historii poszukiwań, ale i o relacjach panujących między Europejczykami, a traktowanymi jak ludzie drugiej kategorii Chińczykami. Chińczycy nie osiedlali się zresztą w miasteczku, tylko założyli odrębną osadę, której pozostałości można oglądać. Żyli w warunkach nie do pozazdroszczenia...

Restauracja w Arrowtown


Sala szkolna w lokalnym muzeum

Pozostałości chińskiej osady. Komfortu nie mieli...


A późnym popołudniem pojechaliśmy kolejką linową podziwiać Queenstown z góry i zafundowaliśmy sobie kilka szalonych zjazdów na sankorolkach. Genialna zabawa!



Na takich właśnie sankorolkach szaleliśmy cały wieczór.