niedziela, 10 lipca 2016

San Francisco raz jeszcze

Ostatnie dwa dni spędziliśmy na kempingach położonych nad utworzonymi przez tamy jeziorami, zbliżając się do San Francisco i miejsca oddania campera. Po przejechaniu ponad 2.5 tys. mil w pamięci pozostanie sieć wygodnych dróg, czystość i zaskakująca dbałość o estetykę krajobrazu - niejednokrotnie zaskakiwał mnie spryt w doborze kolorów elewacji domów (tonowane odcienie kolejnych budynków odpowiadające kolorytowi górskiego tła) i rozwiązań architektonicznych (np. sztuczne drzewo kryjące anteny telefonii komórkowej) ułatwiających wtopienie dzieł ludzkich w otaczającą przyrodę. Nawet kolorystyka drogi niejednokrotnie nawiązywała do otoczenia.

Zbliżając się do wybrzeża obserwowaliśmy zmiany klimatu wraz z pokonywaniem kolejnych pasm górskich dzielących nas od zatoki. To ciekawe jak wyraźnie zmienia się klimat na przestrzeni kilkunastu kilometrów. Zostawiliśmy za sobą błękitne niebo i dostaliśmy się pod nisko wiszące chmury. Granica tych ośrodków, gdzie cały czas porządnie dmucha wykorzystana jest właściwie na ogromne farmy wiatrowe. Stojące jeden przy drugim duże i małe wiatraki robią wrażenie. I trzeba tylko mocno trzymać kierownicę, żeby campera nie zwiało z drogi.

San Francisco tym razem nie rozpieszcza nas pogodą. Okazuje się, że upały sprzed trzech tygodni były ewenementem, a teraz pogoda wróciła do normy. Jest chłodno, poniżej 20 stopni i trzeba było, po długiej przerwie, wyciągnąć swetry i długie spodnie. Na spacery po mieście to nawet lepiej i może z tego powodu, a może na skutek zaprawy z mijających tygodni dziewczynki bardzo dzielnie zwiedzały maszerując dziarsko spory kawał. Chmury też nie płyną majestatycznie gdzieś w górze, ale wiszą nad miastem otulając co wyższe budynki. Nasz hotelowy apartament z widokiem też spowity jest mgłą. Tym razem tutejsze drapacze chmur w pełni zasługują na swoją nazwę.

Ponieważ dzisiaj są urodziny Kalinki szukaliśmy, o dziwo nieskutecznie, fajnej cukierni z dobrymi ciastkami. Popełniliśmy błąd łącząc to z wyprawą do Fisherman's Warf, gdzie dużo łatwiej o świeżą rybę niż babeczkę z kremem. Poza tym straszna tandeta, typowa nadmorska promenada. Rozczarowaliśmy się tym miejscem i z ulgą wróciliśmy do hotelu przez chińską dzielnicę po raz kolejny ugruntowując się w bezapelacyjnej przewadze kuchni azjatyckiej nad amerykańską (dziewczynki odżyły jedząc "rosołek" w postaci zupy pho w wietnamskiej restauracji). Przy okazji odkryliśmy włoski fragment miasta z zachęcającymi restauracjami i kawiarniami (niestety, byliśmy już po kiepskich ciastkach z nadmorskiej kawiarni, urodzinowe przyjęcie zostało przełożone na następny dzień). Na marginesie nie mogę zrozumieć, że w sercu doliny krzemowej jest tak beznadziejny zasięg internetu. Pomimo wydania $60 na kartę sim nawet w centrum miasta prędkość jest kiepska, a czasem w ogóle nie ma połączenia. Jest dużo gorzej niż w Warszawie, co jest trudne do pojęcia. Myślałem, że trafię do technologicznego raju, a srogo się zawiodłem.

Następnego dnia wyszukałem w nawigacji zachęcająco wyglądającą cukiernię i ruszyliśmy na piechotę w drogę. Skupiając się na trasie nie bardzo rozglądałem się na boki, przez co stosunkowo późno zorientowałem się, że znaleźliśmy się w miejscu, gdzie znaleźć się nie chcieliśmy. Niby wciąż centrum miasta, na głównej ulicy, zaledwie kilka przecznic od dzielnicy ekskluzywnych sklepów znaleźliśmy się pośrodku rzeszy bezdomnych, odurzonych narkotykami lub własnym szaleństwem ludzi. Długą chwilę zajęło nam wydostanie się do miejsca, gdzie mój aparat i portfel mogły poczuć się bezpieczniej i gdzie nie trzeba patrzeć pod nogi, żeby nie wdepnąć w ludzkie ekskrementy. Ta krótka wycieczka pokazała nam inną twarz San Francisco, o której wcześniej czytałem, ale na którą nie byłem jak się okazało gotowy. Bezdomni są tu wszędzie, ale w modnym centrum zasłania ich kolorowy tłum. Wystarczy jednak przejść kawałek dalej, by nędza stała się aż nadto widoczna. W tak bogatym mieście jest to tym bardziej przykre. Szczerze mówiąc takich widoków nie doświadczaliśmy w ubogich azjatyckich miastach.

W końcu znaleźliśmy cukiernię, a później spędziliśmy bardzo udane popołudnie w świetnym California Academy of Sciences, zachwyciła nas cukierkowa architektura peryferyjnych części miasta, ale jakoś straciliśmy serce do San Francisco.

Znowu mieszkamy wysoko.

Za to chmury tym razem są nisko


Okazuje się, że to zaskakująco (niestety) udana metafora San Francisco. 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz