Podróż dostarczyła większych wrażeń niż sam kanion (terenowy samochód, otwarta paka, pustynia i kierowca próbujący nadrobić opóźnienie), którego główną atrakcją jest niezwykła fotogeniczność. Poza tym, że rewelacyjnie wychodzi na zdjęciach trudno coś więcej o nim napisać. Może tylko, że ma na sumieniu trochę ofiar śmiertelnych pechowców, którzy trafili tam na nagłe powodzie. Przewodnicy rozumieją specyfikę miejsca i cały czas poświęcają na pomaganie w robieniu zdjęć, skupiając się zwłaszcza na młodych dziewczętach, które uroczo prężąc się do obiektywów skutecznie narzucają żółwie tempo wycieczki. W środku jest dość ciemno, więc najlepsze zdjęcia i tak wychodzą na obu końcach kanionu. Podsumowując, można oszczędzić trochę pieniędzy ograniczając się do obejrzenia dobrych zdjęć (niekoniecznie tych poniżej :). Bardziej podobało nam się na ogólnie dostępnym Horseshoe Band, do którego prowadzi niewielki spacer zapowiadany groźnymi tablicami o ekstremalnych warunkach, konieczności zabrania ze sobą cysterny wody i traperskich butów. Buty przydają się głównie tym śmiałkom, którzy z iPhonami w rękach, niebezpiecznie wychyleni na krawędzi przepaści, pozują do efektownego selfi.
Zaliczywszy kolejny punkt wycieczki opuściliśmy brzegi przyjemnego jeziora Arizony i ruszyliśmy na północ do kolejnego stanu. Naszym następnym celem jest kanion Bryce.
To już ostrzeżenia przed wyprawą na Horseshoe. W naszym przypadku mocno przesadzone, wybraliśmy się bowiem podziwiać zachód słońca i od ekstremalnych 44 stopni zdążyło się trochę schłodzić.
Wreszcie udało mi się podziwiać rozgwieżdżone niebo bez nadmiaru rozpraszających świateł kempingu. Dzieci w końcu zobaczyły porządną Drogę Mleczną (nad fotografią astro muszę jeszcze popracować :)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz