niedziela, 10 lipca 2016

Las Vegas i Dolina Śmierci

Zbliża się już końcówka naszej jazdy camperem. Już tylko jeden duży park przed nami, jednak do pokonania spora odległość. Trasę do Yosemite rozbiliśmy na trzy odcinki. Najpierw trafiliśmy do Las Vegas, które jest dobrym punktem komunikacyjnym dla parków Kalifornii, Arizony i Utah i które trudno pominąć planując trasę. W ogóle nie przyciągała nas magia tego miejsca, ale postanowiliśmy chociaż pobieżnie przejechać przez centrum starając się uchwycić jego fenomen. Było tak jak się spodziewałem, a nawet bardziej. Bardziej tandetnie i odpychająco. Ostentacyjnie złote bryły zarażonych gigantomanią hoteli wyrastających z pustyni pośród biednie wyglądających przedmieść, kiczowate atrapy Wieży Eiffela, Statui Wolności i tym podobne atrakcje i wszechobecne reklamy kasyn. Kasyna zresztą prześladują już długo przed Vegas, nawet stacje benzynowe w Nevadzie oferują wielkie sale wyposażone bogato w najróżniejsze automaty. W tych przestronnych pomieszczeniach siedzi kilka osób spowitych kłębami papierosowego dymu wrzucając kolejne żetony w świecące kolorowo maszyny. Smutny widok, w dodatku przepędzają dzieci, które ciekawie tam zaglądają.
Z radością wydostałem się z korka w centrum miasta, w którym ciężko manewrowało się dużym camperem (zdaje się, że złamałem jakiś zakaz pchając się tam tak dużym samochodem, ale zorientowałem się poniewczasie) i pojechałem na camping. Wygodny, dobrze położony i drogi. Cenę wynagrodził duży basen.
Kolejny zakaz złamaliśmy kolejnego dnia. Kiedy pożyczaliśmy campera powiedziano nam, że nie możemy jechać nim do Meksyku i Doliny Śmierci (z powodu temperatur campery lubią się tam rozkraczać). Można Dolinę objechać drogami dookoła, ale nie można przez nią przejechać. Oczywiście owoc zakazany smakuje najlepiej, ale na swoje usprawiedliwienie mogę dodać, że patrząc na drogę zaproponowaną przez nawigację wydawało mi się, że omijamy zakazane miejsca. Nie wnikałem w to jednak nadmiernie, bo szczerze mówiąc cieszyłem się, że przynajmniej zahaczymy o tą złowrogo nazwaną atrakcję.
Im bliżej byliśmy Doliny, tym robiło się cieplej, ale też tym więcej wody stało na poboczu a znaki ostrzegały o niebezpieczeństwie powodzi. Utopienie się na pustyni to dość surrealistyczna perspektywa, ale jak się okazuje wcale nie taka nieprawdopodobna. Dość, że jakiś Niemiec ze strachem w oczach pytał mnie, czy droga którą przyjechaliśmy jest przejezdna, bo widział jakieś ostrzeżenia. Uspokoiłem go, że wszystko w porządku poza absurdalnym ograniczeniem na długim odcinku z powodu rzekomych robót drogowych, które chyba jeszcze się nie zaczęły (nauczeni filmami o wszechobecności amerykańskiej policji długo wlekliśmy się zgodnie z ograniczeniem do 25 mil/h, nie wszystkie zakazy więc łamiemy).
Potem wjechaliśmy do parku i stało się jasne, że droga wiedzie dokładnie przez całą Dolinę Śmierci, ponad 120 zakazanych kilometrów. Kiedy wyszliśmy zrobić zdjęcia na pierwszym punkcie widokowym zrozumieliśmy, że ostrzeżenia nie biorą się znikąd. Takiego gorąca jeszcze poza sauną nie czułem. Może w Dubaju było podobnie, ale jednak tutaj powietrze było bardziej suche. Dzieci zostały w klimatyzowanym samochodzie z pracującym generatorem prądu, a my też szybko wróciliśmy do campera. Później jechałem powoli i ostrożnie, wykorzystując każdy zjazd do nabrania prędkości i łatwiejszego pokonywania wzniesień. Szło nieźle, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że mimo pofałdowanego terenu cały czas jedziemy w dół, zbliżając się do najniższego punktu w USA. Szybko osiągnęliśmy kilkusetmetrową depresję, a potem zaczęła się droga pod górę. Wtedy zacząłem obawiać się o temperaturę silnika i z uwagą wpatrywać się w powoli malejący licznik kilometrów odmierzających odległość do granic parku. Oszczędzając samochód starałem się jechać wolno, co zresztą wymuszało ukształtowanie terenu, na stosunkowo krótkim odcinku trzeba z kilkusetmetrowej depresji wjechać na całkiem spore góry. Podróż trwałą długo, a dla nas, mających świadomość złamanego zakazu i temperatury na zewnątrz, wydawała się nie mieć końca. Tylko tam nieliczni inni kierowcy camperów pozdrawiali nas serdecznie na trasie, czując chyba wspólnotę popełnianego wykroczenia.
Mimo wszystko obyło się bez przygód (chociaż minęliśmy kilka samochodów z podniesionymi maskami stojących na poboczu) i po niewiarygodnie długiej (w takich chwilach doświadcza się wyraźnie względności czasu) przeprawie wyjechaliśmy szczęśliwie z Doliny Śmierci.
Z ulgą zatrzymaliśmy się na kempingu, który nie zapowiadał się źle, ale ze względu na tłok i męczące towarzystwo był najbardziej koszmarny ze wszystkich na trasie. W pewnym sensie odpokutowaliśmy więc nasz wybryk.

Wszędzie polowałem na zdjęcie sławnego kaktusa saguaro, ale udało mi się zobaczyć je tylko przed stacją benzynową. W efekcie mam pełen bak i tę fotkę (tak, to ta stacja połączona z kasynem, ale mnie skusił kaktus).

Lubimy od czasu do czasu upolować zdjęcie pustej amerykańskiej drogi.

Napis nie pozostawia złudzeń, trafiamy w sam środek piekła, a polisa przestaje działać.


Ten piasek parzył nawet przez podeszwę sandała, szybko wróciłem ze spaceru.



Brak komentarzy :

Prześlij komentarz