Po dość szybkim zwiedzeniu Bryce, co jeżeli nie planuje się schodzenia po stromych szlakach nie jest trudne, ponieważ teren parku nie jest bardzo rozległy, pojechaliśmy w stronę Zion Canyon, którym przewodniki zgodnie się zachwycają nazywając najlepszym parkiem Utah. Podążając za tą rekomendacją chcieliśmy zostawić sobie na niego trochę więcej czasu. Po drodze zboczyliśmy trochę z trasy żeby wspiąć się camperem na ponad 3000 metrów i podziwiać kolejne formacje skalne, tym razem Cedar Breaks National Monument. Widoki bardzo ładne, ale jeszcze większe wrażenia sprawił na mnie na wpół uschnięty las porastający wzgórza (skutek żarłoczności małego robaczka, który mniej więcej raz na 200 lat namnaża się tak skutecznie, że zjada większość okolicznych drzew - potem ich populacja się odradza i tak w kółko). Zieleń pomieszana z szarością na tle intensywnie niebieskiego nieba, a do tego czerwień skał robiły wrażenie. Czuło się też wyraźnie chłód spowodowany wysokością, co było miłą odmianą od upału dolin.
Znowu jechaliśmy w ciemno, co od tej pory weszło nam już w nawyk, zwłaszcza że prywatnych kempingów jest sporo i zwykle bez problemu można znaleźć na nich miejsce. Tym razem musieliśmy posiłkować się nawigacją i szczęśliwie złapanym na trasie internetem (zasięg sieci jest dla mnie dużym rozczarowaniem, generalnie na trasie często nie było nawet możliwości dzwonienia, a internet jeżeli się pojawiał to w odmianie tak wolnej, że praktycznie bezużytecznej; także internet oferowany na kempingach rzadko do czegoś się nadawał, z czego zresztą wynika częstotliwość naszych wpisów), dzięki czemu trafiliśmy na najbliższy chyba parku prywatny kemping, zorganizowany chyba w przydomowym ogródku (ale bardzo sympatyczny, ze wszystkimi wygodami i niespodziewanie dobrym internetem - szczęśliwie załapaliśmy się na ostatnie miejsce).
Następny dzień rozpoczęliśmy od szybkiego objechania Kolob Canyon - ale można sobie to spokojnie darować - i udaliśmy się do przedostatniego dużego celu naszej podróży: Zion Canyon.
W samym parku nie było wolnych miejsc kempingowych, dlatego zatrzymaliśmy się na nocleg na prywatnym kempingu niedaleko parku. Ten był chyba najdroższy z odwiedzonych przez nas, ale najbardziej luksusowy. Nie brakowało tam niczego i spędziliśmy wygodnie dwa dni.
Jeżeli chodzi o sam park, to niestety był dla nas pewnym rozczarowaniem. Może za bardzo nastawiliśmy się przeczytanymi pochwałami, może pogoda w pełni nie dopisała (po bezchmurnych dniach niebo co i rusz zasnuwało się chmurami i mieliśmy wrażenie, że ściga nas wciąż ta sama burza). Szmaragdowe jeziorka, do których udało nam się dojść okazały się być szaroburymi kałużami (faktycznie, jak później doczytałem, właściwego koloru nabierają tylko czasami), na szczęście po drodze zmoczył nas mały wodospad, więc dzieci były zadowolone. Dalej uznaliśmy, że szlak jest zbyt trudny dla dzieciaków, więc zawróciliśmy. Buty do chodzenia po strumieniach które wcześniej nadgorliwie kupiliśmy nie przydały się specjalnie, chociaż dzieci założyły je do pluskania się w strumieniu. I to był najmilszy moment pobytu w Zion, bo strumień był przyjemnie chłodny i dawał ukojenie od upału. Objechaliśmy później cały park próbując spacerować tu i ówdzie, ale niestety najbardziej atrakcyjne szlaki są długie lub trudne (a najczęściej to i to), nie do końca nadają się więc dla dzieciaków. Może jest to tylko wymówka leniwych rodziców, w każdym razie widoki, po wcześniejszych, nie zachwycały aż tak bardzo i miałem wrażenie, że niejednokrotnie po drodze, w "szczerym polu", widzieliśmy nie gorsze. Jednym słowem Zion Canyon nie sprostał w naszych oczach rozbudzonym oczekiwaniom i Bryce pozostał zdecydowanym faworytem.
Najpierw widoki z Zion National Park
Woda (z dołu i z góry) sprawiała najwięcej radości
Szmaragdowe jeziorka... Hmmm.
To już Bryce, nasz parkowy faworyt.
nl554 fake designer bags kt806
OdpowiedzUsuń