Po krótkim spacerze (i dłuższej jeździe autobusem) trafiliśmy do diabelskich słupów - ciekawej formacji skalnej składającej się z dość regularnych graniastosłupów o sześciokątnych podstawach, które powstały na skutek pękania rozgrzanego wulkanicznego bazaltu (czy jakoś tak, w każdym razie najpierw stojąc na górze myślałem, że ktoś wyłożył skałę płytkami chodnikowymi, kiedy więc uświadomiłem sobie, że ten plaster miodu powstał naturalnie zrobiło to wrażenie). Tęczowych wodospadów, drugiej największej atrakcji, nie zobaczyliśmy, bo Laura głośnym płaczem wymusiła powrót do autobusu. Trudno, w sumie i tak powinniśmy wracać na trasę, bo straciliśmy sporo czasu.
Kolejną atrakcją było wymarłe miasto ("ghost town" brzmi lepiej w oryginale) Bodie. Największe takie i najlepiej zachowane. Prowadziła do niego iście wymarła droga. Najpierw nie wierzyłem, że nawigacja nie myli się planując mi 30 min na dziesięciokilometrowy odcinek, potem nie wierzyłem przydrożnej tablicy która to potwierdzała, a potem skończył się asfalt i przestałem wierzyć, że dojedziemy. Jakoś jednak dotoczyliśmy się po nieprawdopodobnych wertepach, żeby odkryć, że jest jeszcze jedna droga, wprawdzie dłuższa, ale w przeważającej mierze asfaltowa. Wróciliśmy nią z przyjemnością nadkładając drogi.
A samo miasteczko ciekawe, chociaż na początku przeżyliśmy mały zgrzyt, gdy okazało się że cena $1 od osoby podana przez nasz mocno przeterminowany przewodnik zamieniła się w okrągłe $26 od naszego wesołego autobusu. Za dolara powiedziałbym, że jak najbardziej warto (nawet uwzględniając wertepy), za 26 trochę się waham. Faktycznie, sporo budynków zachowało się w lepszym lub gorszym stanie i można próbować wyobrazić sobie to miasteczko w czasach świetności (opustoszało w latach 40-tych, a czasy chwały przeżywało na przełomie XIX i XX w.). Nazwa pochodzi od nazwiska człowieka który pierwszy odkrył w tym miejscu złoto. Niestety, zmarł z zimna przywożąc na miejsce materiały budowlane i zapasy i nie dożył rozkwitu miasta. Najciekawsze jest mini muzeum z zachowanymi przedmiotami z epoki, w tym z gazetami wieszczącymi pod koniec XIX w. wojnę w Europie, inną od dotychczasowych z powodu wprowadzenia szybkostrzelnych karabinów maszynowych. Ciekawie było na chwilę przenieść się w przeszłość, jednocześnie wyobrażając sobie jak dzisiejsze gazety będą czytane za 150 lat.
Noc spędzamy na spokojnym kempingu, który jest miłą odmianą od poprzedniego i położony jest obok wjazdu do parku Yosemite.
Park Yosemite zwiedzamy przez następne dwa dni. Głównie z samochodu, ponieważ jest bardzo rozległy i dojazdy na poszczególne atrakcje zabierają sporo czasu. W dodatku początkowo przejechaliśmy przez uroczą i klimatyczną część parku trafiając do zatłoczonego koszmaru Doliny Yosemite, później więc straciliśmy sporo czasu na powrót do miłych miejsc. Dodatkowo musieliśmy znaleźć nasz kemping, co nie było prostym zadaniem.
Yosemite faktycznie jest urocze i piękne - malownicze skaliste góry pokryte lasami, kryjące sporo jezior i potoków. Najlepiej zwiedzać je aktywnie, ruszając na długie wędrówki wytyczonymi szlakami. My ograniczyliśmy się do spokojnych spacerów i kąpieli w górskim jeziorze, przeplatanymi z podziwianiem krajobrazu z punktów widokowych. Yosemite jest faktycznie bardzo fajne, ale może przez zmęczenie długą podróżą albo pewną powtarzalność widoków lepiej wspominam krajobraz Utah. Poza tym zmęczył nas tłum ludzi w najbardziej obleganej części parku i kemping z bardzo niewygodnym, ostro nachylonym miejscem. Z ulgą i uczuciem przesytu pożegnaliśmy ostatni park i pojechaliśmy w stronę cywilizacji szukając spokojnego kempmingu nad wodą.
Skalny plaster miodu...
... i diabelskie słupy
A to już Bodie i pozostałość po wyposażeniu kopalni złota.
To już park Yosemite.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz