piątek, 1 lipca 2016

Wrażenia z drogi, koralowe wydmy i Red Canyon

Za nami już ponad 1000 mil, pora więc na małe podsumowanie dotychczasowych wrażeń. Tym razem głównie zza kierownicy.
Z ciekawostek: wszędzie na poboczu widzę skrawki pękniętych opon. Poza tym brak innych śmieci, może dlatego, że regularnie pojawiają się napisy informujące o $1000 kary za zanieczyszczanie drogi. Fragmenty ogumienia najwyraźniej się nie klasyfikują. Może to memento dla kierowców? Inna ciekawostka: specjalność Kalifornii to wysokość kar za różne przewinienia wyrażana absurdalnymi kwotami, typu "nie mniej niż $137". Pewnie ma to związek z podawaniem cen netto (okrągłe kwoty) i doliczaniem podatków do kwoty ostatecznej, co powoduje, że nieustannie trzeba szukać idiotycznych końcówek. Miedziaki są w ciągłym użyciu. Niebywałe utrudnianie sobie życia.
Inny kalifornijski konik to, chyba nowy, przepis nakazujący wywieszanie napisów informujących o sprzedaży produktów powodujących raka, bezpłodność i inne nieszczęścia. Ponieważ substancje określone jako niebezpieczne znajdują się prawie wszędzie, napisy takie widać nie tylko w każdym sklepie spożywczym, ale i w salonie z telefonami. Patrząc na wiszące przede mną groźne ostrzeżenie z pewną podejrzliwością obracałem w palcach zakupioną kartę sim przed włożeniem jej do komórki. Powszechność takich ostrzeżeń zabija całą ideę w zarodku.

Przeczytałem, że nowoczesna sieć dróg powstawała po wojnie, głównie do lat 70-tych na bazie kompleksów których Amerykanie nabawili się w hitlerowskich Niemczech. Jeżeli chodzi o siatkę połączeń, to jest świetnie. Nad jakością nawierzchni jeszcze można popracować, ale wrażenia ze spokojnej jazdy camperem są bardzo pozytywne. Podoba mi się brak zadęcia, nasypów, rozbudowanych estakad, czy dźwiękoszczelnych ekranów eliminujących wszelkie widoki. Na amerykańskiej drodze, czy to stanowej, czy autostradzie człowiek czuje się zanurzonym w mijany krajobraz. Zjazdy z autostrad i włączanie się do ruchu są naturalne i pozbawione niepotrzebnych utrudnień. Mijane widoki nie pozwalają na nudę. Poza pustynnymi odcinkami, gdzie monotonia krajobrazu trochę nużyła zauważyłem, że mam dużo frajdy z obserwowania mijanego świata i nawet długa droga pokonywana zdecydowanie poniżej dopuszczalnej prędkości nie męczy. I tu pora na podsumowanie dotychczas przejechanych stanów, bo mam już zdecydowanego faworyta.
Południowa Kalifornia - po zjechaniu z gór bezlitosna pustynia, piach, skały i upał.
Arizona - prawdziwy Dziki Zachód. Czerwony piasek, skały, przewyższenia, wciąż upał. Dokucza hulający wiatr, mocno odczuwalny dla wysokiego campera, sprawiający, że jazda autostradą przestaje być przyjemnością i zaczyna wymagać wytężonej uwagi.
Utah - zdecydowany faworyt. Wciąż pojawia się czerwień Arizony i westernowe atrakcje, ale do tego soczysta zieleń lasów, błękitne niebo, malownicze chmury, a nawet deszcz i burze. W skałach czerwień miesza się z bielą dając niezwykłe odcienie. Do tego bardziej zadbane miasteczka, mniej przydrożnej biedy i znośne temperatury (grają tu pewną rolę zmiany wysokości), po Utah podróżuje się bardzo przyjemnie.

Ponieważ program mamy jak zwykle dość napięty rzadko pozwalamy sobie na zbaczanie z trasy, ale jak po raz drugi zobaczyliśmy drogowskaz na "różowe wydmy", zdecydowaliśmy się nadłożyć drogi i dać się dzieciom wyszaleć w piachu. Warto było. Ku pewnemu rozczarowaniu dziewczynek róż był dość umowny, za to faktura była bez zarzutu, a po uiszczeniu drobnej opłaty (w parkach stanowych nasza karta "America the beautiful" nie działa) można było biegać po nim do woli. Rewelacja, drobniutki i miękki dał nam dużo radości.

Po piaskowych szaleństwach kontynuowaliśmy jazdę do Bryce kanionu. Nietypowo, bo w ciemno. Wszystkie miejsca na parkowym campingu były zajęte i liczyliśmy na znalezienie czegoś po drodze. Znów Utah zapunktowało, bo trafiliśmy na najbardziej uroczy z dotychczas odwiedzonych w Stanach campingów. Ukryty w lesie, w pełni samoobsługowy (pieniądze wkładało się do koperty), z pięknym widokiem na skały. I ten zapach drzew, przypominający trochę lasy Sequoia parku (nie pamiętam, czy o tym pisaliśmy, ale zapachu tamtego lasu długo nie zapomnę - już chwilę po pierwszym wyjściu z campera zazdrościłem pracy tamtejszym Rangersom). Mój spokój burzyły trochę ostrzeżenia przed skorpionami i grzechotnikami, ale to chyba taki sam koloryt jak w Australii, gdzie mimo ostrzeżeń przez ponad 3 tygodnie nie spotkaliśmy żadnego niebezpiecznego zwierza. Patrząc na niesamowite formacje czerwonych skał za oknem campera przygotowaliśmy się do zwiedzania Bryce następnego dnia.

"Coral Pink Sand Dunes State Park"



Po suchej pustyni pierwszą burzę powitaliśmy z pewną ulgą.

I już zbliżamy się do uroczego campingu czerwonego kanionu (chociaż jeszcze tego nie wiemy) 

Seria widoków dających przedsmak następnego dnia. I to wszystko prawie tak widać z naszego miejsca kempingowego.





Brak komentarzy :

Prześlij komentarz