niedziela, 10 lipca 2016

San Francisco raz jeszcze

Ostatnie dwa dni spędziliśmy na kempingach położonych nad utworzonymi przez tamy jeziorami, zbliżając się do San Francisco i miejsca oddania campera. Po przejechaniu ponad 2.5 tys. mil w pamięci pozostanie sieć wygodnych dróg, czystość i zaskakująca dbałość o estetykę krajobrazu - niejednokrotnie zaskakiwał mnie spryt w doborze kolorów elewacji domów (tonowane odcienie kolejnych budynków odpowiadające kolorytowi górskiego tła) i rozwiązań architektonicznych (np. sztuczne drzewo kryjące anteny telefonii komórkowej) ułatwiających wtopienie dzieł ludzkich w otaczającą przyrodę. Nawet kolorystyka drogi niejednokrotnie nawiązywała do otoczenia.

Zbliżając się do wybrzeża obserwowaliśmy zmiany klimatu wraz z pokonywaniem kolejnych pasm górskich dzielących nas od zatoki. To ciekawe jak wyraźnie zmienia się klimat na przestrzeni kilkunastu kilometrów. Zostawiliśmy za sobą błękitne niebo i dostaliśmy się pod nisko wiszące chmury. Granica tych ośrodków, gdzie cały czas porządnie dmucha wykorzystana jest właściwie na ogromne farmy wiatrowe. Stojące jeden przy drugim duże i małe wiatraki robią wrażenie. I trzeba tylko mocno trzymać kierownicę, żeby campera nie zwiało z drogi.

San Francisco tym razem nie rozpieszcza nas pogodą. Okazuje się, że upały sprzed trzech tygodni były ewenementem, a teraz pogoda wróciła do normy. Jest chłodno, poniżej 20 stopni i trzeba było, po długiej przerwie, wyciągnąć swetry i długie spodnie. Na spacery po mieście to nawet lepiej i może z tego powodu, a może na skutek zaprawy z mijających tygodni dziewczynki bardzo dzielnie zwiedzały maszerując dziarsko spory kawał. Chmury też nie płyną majestatycznie gdzieś w górze, ale wiszą nad miastem otulając co wyższe budynki. Nasz hotelowy apartament z widokiem też spowity jest mgłą. Tym razem tutejsze drapacze chmur w pełni zasługują na swoją nazwę.

Ponieważ dzisiaj są urodziny Kalinki szukaliśmy, o dziwo nieskutecznie, fajnej cukierni z dobrymi ciastkami. Popełniliśmy błąd łącząc to z wyprawą do Fisherman's Warf, gdzie dużo łatwiej o świeżą rybę niż babeczkę z kremem. Poza tym straszna tandeta, typowa nadmorska promenada. Rozczarowaliśmy się tym miejscem i z ulgą wróciliśmy do hotelu przez chińską dzielnicę po raz kolejny ugruntowując się w bezapelacyjnej przewadze kuchni azjatyckiej nad amerykańską (dziewczynki odżyły jedząc "rosołek" w postaci zupy pho w wietnamskiej restauracji). Przy okazji odkryliśmy włoski fragment miasta z zachęcającymi restauracjami i kawiarniami (niestety, byliśmy już po kiepskich ciastkach z nadmorskiej kawiarni, urodzinowe przyjęcie zostało przełożone na następny dzień). Na marginesie nie mogę zrozumieć, że w sercu doliny krzemowej jest tak beznadziejny zasięg internetu. Pomimo wydania $60 na kartę sim nawet w centrum miasta prędkość jest kiepska, a czasem w ogóle nie ma połączenia. Jest dużo gorzej niż w Warszawie, co jest trudne do pojęcia. Myślałem, że trafię do technologicznego raju, a srogo się zawiodłem.

Następnego dnia wyszukałem w nawigacji zachęcająco wyglądającą cukiernię i ruszyliśmy na piechotę w drogę. Skupiając się na trasie nie bardzo rozglądałem się na boki, przez co stosunkowo późno zorientowałem się, że znaleźliśmy się w miejscu, gdzie znaleźć się nie chcieliśmy. Niby wciąż centrum miasta, na głównej ulicy, zaledwie kilka przecznic od dzielnicy ekskluzywnych sklepów znaleźliśmy się pośrodku rzeszy bezdomnych, odurzonych narkotykami lub własnym szaleństwem ludzi. Długą chwilę zajęło nam wydostanie się do miejsca, gdzie mój aparat i portfel mogły poczuć się bezpieczniej i gdzie nie trzeba patrzeć pod nogi, żeby nie wdepnąć w ludzkie ekskrementy. Ta krótka wycieczka pokazała nam inną twarz San Francisco, o której wcześniej czytałem, ale na którą nie byłem jak się okazało gotowy. Bezdomni są tu wszędzie, ale w modnym centrum zasłania ich kolorowy tłum. Wystarczy jednak przejść kawałek dalej, by nędza stała się aż nadto widoczna. W tak bogatym mieście jest to tym bardziej przykre. Szczerze mówiąc takich widoków nie doświadczaliśmy w ubogich azjatyckich miastach.

W końcu znaleźliśmy cukiernię, a później spędziliśmy bardzo udane popołudnie w świetnym California Academy of Sciences, zachwyciła nas cukierkowa architektura peryferyjnych części miasta, ale jakoś straciliśmy serce do San Francisco.

Znowu mieszkamy wysoko.

Za to chmury tym razem są nisko


Okazuje się, że to zaskakująco (niestety) udana metafora San Francisco. 

100 lat Kalinko!

Kolejny raz urodziny przydarzyły nam się w podróży. Tym razem szóste urodziny Kalinki. Nasz pierworodny Skarb kończy okres przedszkolny i od września zaczyna przygodę ze szkołą. Jak wszyscy rodzice mam dzisiaj banalne przemyślenia: kiedy to się stało? Przecież dopiero co była wiecznie uśmiechniętym i spokojnym niemowlaczkiem. Doświadczeni w rodzicielstwie przyjaciele śmiali się, że wygraliśmy to nieprawdopodobnie grzeczne dziecko na loterii. Pewnie dlatego tak szybko zdecydowaliśmy się na drugie. Myśleliśmy, że to zawsze jest takie proste. O święta naiwności!:)

Nasza mała podróżniczka zaraża optymizmem i chęcią zwiedzania nie tylko młodszą siostrę, ale i rodziców. Pamięta wszystko co widziała i usłyszała co i rusz nas zaskakując, a jej zmysł obserwacji i orientacja w terenie niejednokrotnie pomagały nam znaleźć drogę do campera lub hotelu. Niestrudzenie prze do przodu opiekuńczo dodając otuchy Laureńce (chociaż czasem role się zmieniają).

Najukochańsza Córeczko, życzymy Ci żeby te cudowne emocje związane z poznawaniem świata towarzyszyły Ci przez całe życie. I żeby to życie było pełne radości, dobrych ludzi dookoła i pięknych widoków!  




Mammoth, Bodie i Yosemite

Do Yosemite mamy jeszcze dzień drogi, postanowiliśmy więc wykorzystać go do zboczenia trochę z trasy i zobaczenia okolicznych atrakcji. Zaczęliśmy od ośrodka Mammoth, który przywitał nas widokiem dziewczyn w bikini w narciarskich butach i z nartami w rękach. Akurat trafiliśmy na 4 lipca, więc całe miasteczko pękało w szwach, odbywał się festyn i ciężko było przejechać. Na górze zaparkowaliśmy na nieprzyzwoicie drogim parkingu i poszliśmy do autobusu wiozącego do miejscowych atrakcji. Dla mnie największą atrakcją był widok narciarzy ustawiających się do wyciągów w lipcowym upale. Niestety, z dołu nie było widać tras, które chyba ukryte były na północnym stoku, więc domyślam się tylko, że pewnie warunki narciarskie nie są wybitne, ale doceniam sam fakt możliwości wyskoczenia na weekendowe szusowanie w środku lata.
Po krótkim spacerze (i dłuższej jeździe autobusem) trafiliśmy do diabelskich słupów - ciekawej formacji skalnej składającej się z dość regularnych graniastosłupów o sześciokątnych podstawach, które powstały na skutek pękania rozgrzanego wulkanicznego bazaltu (czy jakoś tak, w każdym razie najpierw stojąc na górze myślałem, że ktoś wyłożył skałę płytkami chodnikowymi, kiedy więc uświadomiłem sobie, że ten plaster miodu powstał naturalnie zrobiło to wrażenie). Tęczowych wodospadów, drugiej największej atrakcji, nie zobaczyliśmy, bo Laura głośnym płaczem wymusiła powrót do autobusu. Trudno, w sumie i tak powinniśmy wracać na trasę, bo straciliśmy sporo czasu.
Kolejną atrakcją było wymarłe miasto ("ghost town" brzmi lepiej w oryginale) Bodie. Największe takie i najlepiej zachowane. Prowadziła do niego iście wymarła droga. Najpierw nie wierzyłem, że nawigacja nie myli się planując mi 30 min na dziesięciokilometrowy odcinek, potem nie wierzyłem przydrożnej tablicy która to potwierdzała, a potem skończył się asfalt i przestałem wierzyć, że dojedziemy. Jakoś jednak dotoczyliśmy się po nieprawdopodobnych wertepach, żeby odkryć, że jest jeszcze jedna droga, wprawdzie dłuższa, ale w przeważającej mierze asfaltowa. Wróciliśmy nią z przyjemnością nadkładając drogi.
A samo miasteczko ciekawe, chociaż na początku przeżyliśmy mały zgrzyt, gdy okazało się że cena $1 od osoby podana przez nasz mocno przeterminowany przewodnik zamieniła się w okrągłe $26 od naszego wesołego autobusu. Za dolara powiedziałbym, że jak najbardziej warto (nawet uwzględniając wertepy), za 26 trochę się waham. Faktycznie, sporo budynków zachowało się w lepszym lub gorszym stanie i można próbować wyobrazić sobie to miasteczko w czasach świetności (opustoszało w latach 40-tych, a czasy chwały przeżywało na przełomie XIX i XX w.). Nazwa pochodzi od nazwiska człowieka który pierwszy odkrył w tym miejscu złoto. Niestety, zmarł z zimna przywożąc na miejsce materiały budowlane i zapasy i nie dożył rozkwitu miasta. Najciekawsze jest mini muzeum z zachowanymi przedmiotami z epoki, w tym z gazetami wieszczącymi pod koniec XIX w. wojnę w Europie, inną od dotychczasowych z powodu wprowadzenia szybkostrzelnych karabinów maszynowych. Ciekawie było na chwilę przenieść się w przeszłość, jednocześnie wyobrażając sobie jak dzisiejsze gazety będą czytane za 150 lat.

Noc spędzamy na spokojnym kempingu, który jest miłą odmianą od poprzedniego i położony jest obok wjazdu do parku Yosemite.
Park Yosemite zwiedzamy przez następne dwa dni. Głównie z samochodu, ponieważ jest bardzo rozległy i dojazdy na poszczególne atrakcje zabierają sporo czasu. W dodatku początkowo przejechaliśmy przez uroczą i klimatyczną część parku trafiając do zatłoczonego koszmaru Doliny Yosemite, później więc straciliśmy sporo czasu na powrót do miłych miejsc. Dodatkowo musieliśmy znaleźć nasz kemping, co nie było prostym zadaniem.
Yosemite faktycznie jest urocze i piękne - malownicze skaliste góry pokryte lasami, kryjące sporo jezior i potoków. Najlepiej zwiedzać je aktywnie, ruszając na długie wędrówki wytyczonymi szlakami. My ograniczyliśmy się do spokojnych spacerów i kąpieli w górskim jeziorze, przeplatanymi z podziwianiem krajobrazu z punktów widokowych. Yosemite jest faktycznie bardzo fajne, ale może przez zmęczenie długą podróżą albo pewną powtarzalność widoków lepiej wspominam krajobraz Utah. Poza tym zmęczył nas tłum ludzi w najbardziej obleganej części parku i kemping z bardzo niewygodnym, ostro nachylonym miejscem. Z ulgą i uczuciem przesytu pożegnaliśmy ostatni park i pojechaliśmy w stronę cywilizacji szukając spokojnego kempmingu nad wodą.

Skalny plaster miodu...

... i diabelskie słupy

A to już Bodie i pozostałość po wyposażeniu kopalni złota.





To już park Yosemite.










Las Vegas i Dolina Śmierci

Zbliża się już końcówka naszej jazdy camperem. Już tylko jeden duży park przed nami, jednak do pokonania spora odległość. Trasę do Yosemite rozbiliśmy na trzy odcinki. Najpierw trafiliśmy do Las Vegas, które jest dobrym punktem komunikacyjnym dla parków Kalifornii, Arizony i Utah i które trudno pominąć planując trasę. W ogóle nie przyciągała nas magia tego miejsca, ale postanowiliśmy chociaż pobieżnie przejechać przez centrum starając się uchwycić jego fenomen. Było tak jak się spodziewałem, a nawet bardziej. Bardziej tandetnie i odpychająco. Ostentacyjnie złote bryły zarażonych gigantomanią hoteli wyrastających z pustyni pośród biednie wyglądających przedmieść, kiczowate atrapy Wieży Eiffela, Statui Wolności i tym podobne atrakcje i wszechobecne reklamy kasyn. Kasyna zresztą prześladują już długo przed Vegas, nawet stacje benzynowe w Nevadzie oferują wielkie sale wyposażone bogato w najróżniejsze automaty. W tych przestronnych pomieszczeniach siedzi kilka osób spowitych kłębami papierosowego dymu wrzucając kolejne żetony w świecące kolorowo maszyny. Smutny widok, w dodatku przepędzają dzieci, które ciekawie tam zaglądają.
Z radością wydostałem się z korka w centrum miasta, w którym ciężko manewrowało się dużym camperem (zdaje się, że złamałem jakiś zakaz pchając się tam tak dużym samochodem, ale zorientowałem się poniewczasie) i pojechałem na camping. Wygodny, dobrze położony i drogi. Cenę wynagrodził duży basen.
Kolejny zakaz złamaliśmy kolejnego dnia. Kiedy pożyczaliśmy campera powiedziano nam, że nie możemy jechać nim do Meksyku i Doliny Śmierci (z powodu temperatur campery lubią się tam rozkraczać). Można Dolinę objechać drogami dookoła, ale nie można przez nią przejechać. Oczywiście owoc zakazany smakuje najlepiej, ale na swoje usprawiedliwienie mogę dodać, że patrząc na drogę zaproponowaną przez nawigację wydawało mi się, że omijamy zakazane miejsca. Nie wnikałem w to jednak nadmiernie, bo szczerze mówiąc cieszyłem się, że przynajmniej zahaczymy o tą złowrogo nazwaną atrakcję.
Im bliżej byliśmy Doliny, tym robiło się cieplej, ale też tym więcej wody stało na poboczu a znaki ostrzegały o niebezpieczeństwie powodzi. Utopienie się na pustyni to dość surrealistyczna perspektywa, ale jak się okazuje wcale nie taka nieprawdopodobna. Dość, że jakiś Niemiec ze strachem w oczach pytał mnie, czy droga którą przyjechaliśmy jest przejezdna, bo widział jakieś ostrzeżenia. Uspokoiłem go, że wszystko w porządku poza absurdalnym ograniczeniem na długim odcinku z powodu rzekomych robót drogowych, które chyba jeszcze się nie zaczęły (nauczeni filmami o wszechobecności amerykańskiej policji długo wlekliśmy się zgodnie z ograniczeniem do 25 mil/h, nie wszystkie zakazy więc łamiemy).
Potem wjechaliśmy do parku i stało się jasne, że droga wiedzie dokładnie przez całą Dolinę Śmierci, ponad 120 zakazanych kilometrów. Kiedy wyszliśmy zrobić zdjęcia na pierwszym punkcie widokowym zrozumieliśmy, że ostrzeżenia nie biorą się znikąd. Takiego gorąca jeszcze poza sauną nie czułem. Może w Dubaju było podobnie, ale jednak tutaj powietrze było bardziej suche. Dzieci zostały w klimatyzowanym samochodzie z pracującym generatorem prądu, a my też szybko wróciliśmy do campera. Później jechałem powoli i ostrożnie, wykorzystując każdy zjazd do nabrania prędkości i łatwiejszego pokonywania wzniesień. Szło nieźle, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że mimo pofałdowanego terenu cały czas jedziemy w dół, zbliżając się do najniższego punktu w USA. Szybko osiągnęliśmy kilkusetmetrową depresję, a potem zaczęła się droga pod górę. Wtedy zacząłem obawiać się o temperaturę silnika i z uwagą wpatrywać się w powoli malejący licznik kilometrów odmierzających odległość do granic parku. Oszczędzając samochód starałem się jechać wolno, co zresztą wymuszało ukształtowanie terenu, na stosunkowo krótkim odcinku trzeba z kilkusetmetrowej depresji wjechać na całkiem spore góry. Podróż trwałą długo, a dla nas, mających świadomość złamanego zakazu i temperatury na zewnątrz, wydawała się nie mieć końca. Tylko tam nieliczni inni kierowcy camperów pozdrawiali nas serdecznie na trasie, czując chyba wspólnotę popełnianego wykroczenia.
Mimo wszystko obyło się bez przygód (chociaż minęliśmy kilka samochodów z podniesionymi maskami stojących na poboczu) i po niewiarygodnie długiej (w takich chwilach doświadcza się wyraźnie względności czasu) przeprawie wyjechaliśmy szczęśliwie z Doliny Śmierci.
Z ulgą zatrzymaliśmy się na kempingu, który nie zapowiadał się źle, ale ze względu na tłok i męczące towarzystwo był najbardziej koszmarny ze wszystkich na trasie. W pewnym sensie odpokutowaliśmy więc nasz wybryk.

Wszędzie polowałem na zdjęcie sławnego kaktusa saguaro, ale udało mi się zobaczyć je tylko przed stacją benzynową. W efekcie mam pełen bak i tę fotkę (tak, to ta stacja połączona z kasynem, ale mnie skusił kaktus).

Lubimy od czasu do czasu upolować zdjęcie pustej amerykańskiej drogi.

Napis nie pozostawia złudzeń, trafiamy w sam środek piekła, a polisa przestaje działać.


Ten piasek parzył nawet przez podeszwę sandała, szybko wróciłem ze spaceru.



Bryce Canyon i Zion

Do widoków Bryce Canyon przygotował nas już trochę Red Canyon, ale i tak byliśmy pod ogromnym wrażeniem. Szczerze mówiąc podobało nam się bardziej niż nad Wielkim Kanionem i jeżeli miałbym do wyboru tylko jeden z tych parków zdecydowanie pojechałbym do Bryce. Niesamowite formacje skalne sprawiają, że krajobraz nie jest monotonny i z każdego miejsca wygląda inaczej. Trzeba przyznać, że niebagatelną rolę w tym pozytywnym odbiorze odgrywał uroczy kemping, o którym pisaliśmy poprzednim razem, inny niż wszystkie pozostałe, i mniejsza liczba zwiedzających. Wygodny system autobusów wahadłowych dowożących na atrakcyjne miejsca pozwala na łatwe zwiedzanie. Trzeba tylko dobrze zapamiętać miejsce pozostawienia samochodu, bo straciliśmy trochę czasu błąkając się od jednego do drugiego parkingu.
Po dość szybkim zwiedzeniu Bryce, co jeżeli nie planuje się schodzenia po stromych szlakach nie jest trudne, ponieważ teren parku nie jest bardzo rozległy, pojechaliśmy w stronę Zion Canyon, którym przewodniki zgodnie się zachwycają nazywając najlepszym parkiem Utah. Podążając za tą rekomendacją chcieliśmy zostawić sobie na niego trochę więcej czasu. Po drodze zboczyliśmy trochę z trasy żeby wspiąć się camperem na ponad 3000 metrów i podziwiać kolejne formacje skalne, tym razem Cedar Breaks National Monument. Widoki bardzo ładne, ale jeszcze większe wrażenia sprawił na mnie na wpół uschnięty las porastający wzgórza (skutek żarłoczności małego robaczka, który mniej więcej raz na 200 lat namnaża się tak skutecznie, że zjada większość okolicznych drzew - potem ich populacja się odradza i tak w kółko). Zieleń pomieszana z szarością na tle intensywnie niebieskiego nieba, a do tego czerwień skał robiły wrażenie. Czuło się też wyraźnie chłód spowodowany wysokością, co było miłą odmianą od upału dolin.
Znowu jechaliśmy w ciemno, co od tej pory weszło nam już w nawyk, zwłaszcza że prywatnych kempingów jest sporo i zwykle bez problemu można znaleźć na nich miejsce. Tym razem musieliśmy posiłkować się nawigacją i szczęśliwie złapanym na trasie internetem (zasięg sieci jest dla mnie dużym rozczarowaniem, generalnie na trasie często nie było nawet możliwości dzwonienia, a internet jeżeli się pojawiał to w odmianie tak wolnej, że praktycznie bezużytecznej; także internet oferowany na kempingach rzadko do czegoś się nadawał, z czego zresztą wynika częstotliwość naszych wpisów), dzięki czemu trafiliśmy na najbliższy chyba parku prywatny kemping, zorganizowany chyba w przydomowym ogródku (ale bardzo sympatyczny, ze wszystkimi wygodami i niespodziewanie dobrym internetem - szczęśliwie załapaliśmy się na ostatnie miejsce).
Następny dzień rozpoczęliśmy od szybkiego objechania Kolob Canyon - ale można sobie to spokojnie darować - i udaliśmy się do przedostatniego dużego celu naszej podróży: Zion Canyon.
W samym parku nie było wolnych miejsc kempingowych, dlatego zatrzymaliśmy się na nocleg na prywatnym kempingu niedaleko parku. Ten był chyba najdroższy z odwiedzonych przez nas, ale najbardziej luksusowy. Nie brakowało tam niczego i spędziliśmy wygodnie dwa dni.
Jeżeli chodzi o sam park, to niestety był dla nas pewnym rozczarowaniem. Może za bardzo nastawiliśmy się przeczytanymi pochwałami, może pogoda w pełni nie dopisała (po bezchmurnych dniach niebo co i rusz zasnuwało się chmurami i mieliśmy wrażenie, że ściga nas wciąż ta sama burza). Szmaragdowe jeziorka, do których udało nam się dojść okazały się być szaroburymi kałużami (faktycznie, jak później doczytałem, właściwego koloru nabierają tylko czasami), na szczęście po drodze zmoczył nas mały wodospad, więc dzieci były zadowolone. Dalej uznaliśmy, że szlak jest zbyt trudny dla dzieciaków, więc zawróciliśmy. Buty do chodzenia po strumieniach które wcześniej nadgorliwie kupiliśmy nie przydały się specjalnie, chociaż dzieci założyły je do pluskania się w strumieniu. I to był najmilszy moment pobytu w Zion, bo strumień był przyjemnie chłodny i dawał ukojenie od upału. Objechaliśmy później cały park próbując spacerować tu i ówdzie, ale niestety najbardziej atrakcyjne szlaki są długie lub trudne (a najczęściej to i to), nie do końca nadają się więc dla dzieciaków. Może jest to tylko wymówka leniwych rodziców, w każdym razie widoki, po wcześniejszych, nie zachwycały aż tak bardzo i miałem wrażenie, że niejednokrotnie po drodze, w "szczerym polu", widzieliśmy nie gorsze. Jednym słowem Zion Canyon nie sprostał w naszych oczach rozbudzonym oczekiwaniom i Bryce pozostał zdecydowanym faworytem.

Najpierw widoki z Zion National Park


Woda (z dołu i z góry) sprawiała najwięcej radości


Szmaragdowe jeziorka... Hmmm.


To już Bryce, nasz parkowy faworyt.
 













piątek, 1 lipca 2016

Kłopoty to moja specjalność

Akt 1 (początek podróży)

- "Emi, drzwi można zamykać wciskając przycisk w drzwiach".
- "Tak, te do części dziennej też się tak da".
- "Niebezpieczna funkcja, zatrzasnąłem tak kiedyś kluczyki w środku. Pewnie też się to nam przytrafi."
- "Ha, ha!"



Akt 2 (parking przy kanionie Bryce)

- "Czekaj, jeszcze muszę zabrać aparat i lornetkę. No dobra, mam wszystko".
Emi trzaska drzwiami. Ja zakładam plecak i obwieszam się aparatem, lornetką.
- "Marcin, wziąłeś kluczyki?"
- "Hmmm..." (...)
- "NIE! Kurwa!, zostały w stacyjce..." (Emi, zerkając przez okno)

Staliśmy z głupimi minami przy zamkniętym na cztery spusty camperze. Nie był to najweselszy moment naszej podróży. Co prawda pieniądze i telefon mieliśmy ze sobą, ale cała reszta została zatrzaśnięta. Drzwi trzymały mocno, wszystkie schowki były zamknięte. Zastanawiałem się który zamek najłatwiej wyłamać i którędy dostać się do środka. Próbowałem przypomnieć sobie, czy przez dolny schowek można dostać się pod łóżko, gdy nagle coś mnie tknęło i odtworzyłem sobie w myślach naszą niedawną rozmowę.
- "Okno - mówiłaś, że jest uchylone!"
- "Zamknęłam przed wyjściem"

Mimo to postanowiłem sprawdzić. Dało się otworzyć! Tylko ciasno i wysoko... Teraz przydało się dziecko. Laura, mały włamywacz, ze śmiechem dała wsadzić się przez małe okienko do środka, a potem dzielnie odnalazła klamkę i otworzyła drzwi. Byliśmy uratowani, a mała bohaterka dostała w nagrodę wybrany przez siebie zestaw pluszaków.

Koniec z lenistwem, od teraz drzwi zamykamy kluczykiem.




Wrażenia z drogi, koralowe wydmy i Red Canyon

Za nami już ponad 1000 mil, pora więc na małe podsumowanie dotychczasowych wrażeń. Tym razem głównie zza kierownicy.
Z ciekawostek: wszędzie na poboczu widzę skrawki pękniętych opon. Poza tym brak innych śmieci, może dlatego, że regularnie pojawiają się napisy informujące o $1000 kary za zanieczyszczanie drogi. Fragmenty ogumienia najwyraźniej się nie klasyfikują. Może to memento dla kierowców? Inna ciekawostka: specjalność Kalifornii to wysokość kar za różne przewinienia wyrażana absurdalnymi kwotami, typu "nie mniej niż $137". Pewnie ma to związek z podawaniem cen netto (okrągłe kwoty) i doliczaniem podatków do kwoty ostatecznej, co powoduje, że nieustannie trzeba szukać idiotycznych końcówek. Miedziaki są w ciągłym użyciu. Niebywałe utrudnianie sobie życia.
Inny kalifornijski konik to, chyba nowy, przepis nakazujący wywieszanie napisów informujących o sprzedaży produktów powodujących raka, bezpłodność i inne nieszczęścia. Ponieważ substancje określone jako niebezpieczne znajdują się prawie wszędzie, napisy takie widać nie tylko w każdym sklepie spożywczym, ale i w salonie z telefonami. Patrząc na wiszące przede mną groźne ostrzeżenie z pewną podejrzliwością obracałem w palcach zakupioną kartę sim przed włożeniem jej do komórki. Powszechność takich ostrzeżeń zabija całą ideę w zarodku.

Przeczytałem, że nowoczesna sieć dróg powstawała po wojnie, głównie do lat 70-tych na bazie kompleksów których Amerykanie nabawili się w hitlerowskich Niemczech. Jeżeli chodzi o siatkę połączeń, to jest świetnie. Nad jakością nawierzchni jeszcze można popracować, ale wrażenia ze spokojnej jazdy camperem są bardzo pozytywne. Podoba mi się brak zadęcia, nasypów, rozbudowanych estakad, czy dźwiękoszczelnych ekranów eliminujących wszelkie widoki. Na amerykańskiej drodze, czy to stanowej, czy autostradzie człowiek czuje się zanurzonym w mijany krajobraz. Zjazdy z autostrad i włączanie się do ruchu są naturalne i pozbawione niepotrzebnych utrudnień. Mijane widoki nie pozwalają na nudę. Poza pustynnymi odcinkami, gdzie monotonia krajobrazu trochę nużyła zauważyłem, że mam dużo frajdy z obserwowania mijanego świata i nawet długa droga pokonywana zdecydowanie poniżej dopuszczalnej prędkości nie męczy. I tu pora na podsumowanie dotychczas przejechanych stanów, bo mam już zdecydowanego faworyta.
Południowa Kalifornia - po zjechaniu z gór bezlitosna pustynia, piach, skały i upał.
Arizona - prawdziwy Dziki Zachód. Czerwony piasek, skały, przewyższenia, wciąż upał. Dokucza hulający wiatr, mocno odczuwalny dla wysokiego campera, sprawiający, że jazda autostradą przestaje być przyjemnością i zaczyna wymagać wytężonej uwagi.
Utah - zdecydowany faworyt. Wciąż pojawia się czerwień Arizony i westernowe atrakcje, ale do tego soczysta zieleń lasów, błękitne niebo, malownicze chmury, a nawet deszcz i burze. W skałach czerwień miesza się z bielą dając niezwykłe odcienie. Do tego bardziej zadbane miasteczka, mniej przydrożnej biedy i znośne temperatury (grają tu pewną rolę zmiany wysokości), po Utah podróżuje się bardzo przyjemnie.

Ponieważ program mamy jak zwykle dość napięty rzadko pozwalamy sobie na zbaczanie z trasy, ale jak po raz drugi zobaczyliśmy drogowskaz na "różowe wydmy", zdecydowaliśmy się nadłożyć drogi i dać się dzieciom wyszaleć w piachu. Warto było. Ku pewnemu rozczarowaniu dziewczynek róż był dość umowny, za to faktura była bez zarzutu, a po uiszczeniu drobnej opłaty (w parkach stanowych nasza karta "America the beautiful" nie działa) można było biegać po nim do woli. Rewelacja, drobniutki i miękki dał nam dużo radości.

Po piaskowych szaleństwach kontynuowaliśmy jazdę do Bryce kanionu. Nietypowo, bo w ciemno. Wszystkie miejsca na parkowym campingu były zajęte i liczyliśmy na znalezienie czegoś po drodze. Znów Utah zapunktowało, bo trafiliśmy na najbardziej uroczy z dotychczas odwiedzonych w Stanach campingów. Ukryty w lesie, w pełni samoobsługowy (pieniądze wkładało się do koperty), z pięknym widokiem na skały. I ten zapach drzew, przypominający trochę lasy Sequoia parku (nie pamiętam, czy o tym pisaliśmy, ale zapachu tamtego lasu długo nie zapomnę - już chwilę po pierwszym wyjściu z campera zazdrościłem pracy tamtejszym Rangersom). Mój spokój burzyły trochę ostrzeżenia przed skorpionami i grzechotnikami, ale to chyba taki sam koloryt jak w Australii, gdzie mimo ostrzeżeń przez ponad 3 tygodnie nie spotkaliśmy żadnego niebezpiecznego zwierza. Patrząc na niesamowite formacje czerwonych skał za oknem campera przygotowaliśmy się do zwiedzania Bryce następnego dnia.

"Coral Pink Sand Dunes State Park"



Po suchej pustyni pierwszą burzę powitaliśmy z pewną ulgą.

I już zbliżamy się do uroczego campingu czerwonego kanionu (chociaż jeszcze tego nie wiemy) 

Seria widoków dających przedsmak następnego dnia. I to wszystko prawie tak widać z naszego miejsca kempingowego.