piątek, 23 stycznia 2015

Bagan. Magia zaklęta w kamieniu...

Wreszcie się udało! Po latach wyobrażania sobie jak to wygląda "na żywo" dotarliśmy do Baganu, naszego głównego celu birmańskiej eskapady. Jest jeszcze piękniej niż na zdjęciach. Ale po kolei...

Skąd wzięło się kilka tysięcy świątyń na niespełna czterdziestu kilometrach kwadratowych? Początki sięgają panowania króla Anawrahta (1044 r.), który po nawróceniu się na buddyzm poprosił króla Monów, Manuha o kilka buddyjskich relikwii i tekstów. Kiedy Manuh odmówił Anawrahta najechał na jego terytorium i wywiózł do Baganu wszystko co przedstawiało jakąkolwiek wartość (oraz mnichów, architektów, budowniczych i samego Manuha). Następnie Anawrahta rozkazał wybudować świątynie sławiące Buddę. W ciągu 200 lat, na tym niewielkim obszarze powstało ich podobno ponad pięć tysięcy. Niestety świetność nie trwała długo. W 1287 r. królestwo zostało najechane przez Mongołów i mocno zniszczone. Sytuację pogorszyło jeszcze trzęsienie ziemi, które dotknęło Bagan w 1975 r. Podobno pod koniec XIII wieku świątyń było 4446. Po trzęsieniu ziemi naliczono ich 2230.

Teren, na którym położone są świątynie jest płaski jak naleśnik, ale jednak dość rozległy, więc jeśli nie jest się zawodowym maratończykiem lepiej postarać się o jakiś środek transportu. Można pagody zwiedzać samochodem, bo drogi są względnie przejezdne, ale to wydało nam się jakieś takie mało romantyczne i ograniczające. Najlepszy byłby rower tyle, że znalezienie fotelików dla dzieci graniczyło z cudem (swoją drogą pamiętam, że jako małe dziecko byłam wożona na ramie albo na bagażniku i jakoś żyję i mam się dobrze, ale dzisiaj by to chyba nie przeszło:)). Można też wynająć mały konny powóz (co zresztą uczyniliśmy ostatniego dnia i muszę przyznać, że taki sposób zwiedzania miał masę uroku), ale dla nas rozwiązaniem idealnym okazały się elektryczne skuterki. Ich akumulatory pozwalają na pokonanie około 40 kilometrów, są łatwe do prowadzenia, nieźle sobie radzą na polnych drogach i co najważniejsze: mają specjalne siodełko, na którym można wygodnie ulokować małego pasażera. Dziewczynki pokochały motorki od pierwszego wejrzenia. My też. Wynajęcie skuterka na cały dzień to koszt około 7 USD. Dla porównania: samochód z kierowcą to około 40 USD, a konny powóz to około 25 USD.

Skoro zatem znaleźliśmy idealny środek transportu ruszyliśmy na podbój świątyń. Fajne jest to, że można pojechać gdzie się chce. Bilet za wstęp do całej strefy archeologicznej Bagan (20 USD za osobę) kupuje się od razu po przyjeździe na lotnisku albo na przystani, a potem już hulaj dusza. Tylko raz, i to podczas zachodu słońca (o czym później) zdarzyło się, że ktoś nam ten bilet sprawdził, a poza tym ma się całkowitą swobodę podczas zwiedzania. Po Australii i Nowej Zelandii, gdzie prawie wszędzie chodziło się  wytyczonymi szlakami i ścieżkami ta swoboda mnie zachwyciła. Mogę jechać w dowolnym kierunku (co najwyżej zakopię się w piasku), mogę spędzić w świątyni dowolną ilość czasu (i nikt nie dyszy mi w plecy), mogę wejść na pagodę i z góry podziwiać ten zupełnie nieprawdopodobny krajobraz. I mimo rozpoczynającego się boomu turystycznego w większości miejsc nikogo nie ma. Turyści spotykają się właściwie tylko w większych, najbardziej znanych pagodach, ale i tam nie ma tłumów. Nie ma problemu, żeby zrobić zdjęcia bez turystów w kadrze, co w Tajlandii było praktycznie niemożliwe. Nie ma też problemu, żeby znaleźć sobie swoją "własną" pagodę, przy której można spokojnie podumać i nikt nam nie przeszkodzi. Ciekawe jak długo tak jeszcze będzie. Podobnie było na początku lat dwutysięcznych w kambodżańskich świątyniach, a kiedy kilka lat później pojechała tam moja koleżanka opowiadała, że stała w kolejce, żeby zrobić zdjęcie w co bardziej malowniczych miejscach... Tutaj w każdym razie jedyny moment dnia, kiedy widać, że turystów jest sporo (ale jednak nie tłum) to zachód słońca, kiedy turyści zbierają się w czterech pagodach, z których jest najlepszy widok. My też oczywiście pierwszego dnia wdrapaliśmy się ze wszystkimi i oglądaliśmy zachód. Ale następnego dnia weszliśmy na pagodę jakąś godzinę wcześniej, kiedy było już przyjemne popołudniowe światło, a turystów dookoła nie było w ogóle i dopiero wtedy poczuliśmy magię... Niesamowicie było siedzieć na górze pagody, w ciszy zakłócanej jedynie śpiewem ptaków i podziwiać magiczny pejzaż.

Swoją drogą Bagan to zupełnie inna Birma, niż ta którą widzieliśmy dotychczas. Widać, że otwarcie na przemysł turystyczny zaczęło się właśnie tutaj i tutaj kraj jest najbardziej "dopieszczony". Są lepsze drogi (a nawet uliczne latarnie), główne ulice są zdecydowanie czystsze i bardziej zadbane. Są tu nawet rabaty i kwietniki (czego wcześniej nigdzie w Birmie nie widzieliśmy). O takich rzeczach jak dobre hotele, restauracje, bankomaty, kantory itp. nie ma już nawet co pisać, bo to widzieliśmy też w innych miejscach. Ale jedno pozostaje niezmienne: przemili, uśmiechnięci, serdeczni ludzie. Mimo tego, że wyraźnie zaczynają żyć z turystyki nie ma się poczucia, że jest się dwunożnym portfelem. Nie ma takiej nachalności jakiej doświadczyliśmy na przykład w Indiach. Tam prawie zawsze jeśli ktoś nas zaczepiał i chciał z nami porozmawiać okazywało się, że chodzi o jakieś zakupy. Tutaj zaczepia nas wiele osób, żeby po prostu się przywitać, zamienić dwa słowa, zagadnąć o dziewczynki. I nic potem od nas nie chcą. Jaka miła odmiana.
A i zakupy tutaj są przyjemne. Przy większych pagodach są porozstawiane stoiska, ale nie ma na nich bazarowego badziewia. Jest naprawdę ładne lokalne rękodzieło: wyroby z laki, maski, rzeźby, obrazy malowane na gruntowanym piaskiem płótnie (mamy już dwa, niedługo zabraknie nam ścian w domu, żeby to wszystko powiesić:)) i kolorowe tkaniny. I ceny są naprawdę rozsądne, a po targowaniu robią się nawet bardzo rozsądne. Tylko dlaczego miejsca w plecakach tak mało?

Stragany straganami, ale ciekawe jest też to, że w cieniu tych spektakularnych świątyń toczy się normalne życie. Z tyłu za pagodą stoi dom, pasą się kozy, wielkie świnie buszują po łące i biegają rozbawione dzieci. Z górnych tarasów na pagodach ogląda się nie tylko martwą strefę archeologicznych cudów, ale też codzienne życie wioski. To jest coś, co mnie w birmańskiej wersji buddyzmu zachwyca. Świątynia to nie rytuał uskuteczniany przez godzinę w niedzielę. Świątynia to część codziennego życia.

Teraz jesteśmy już w Rangunie, jutro lecimy do Bangkoku i przygotowujemy się psychicznie do męczącego lotu do Polski. Birmę zostawiamy za sobą, ale zapamiętamy długo widok tamtejszych świątyń.










































1 komentarz :

  1. Gotowi na transfer z patelni do lodówki? ;-)

    Temperatura w Polsce wokół zera, więc na szczęście nie do zamrażarki ;-)

    Pozdrowienia!
    Tomek

    OdpowiedzUsuń