wtorek, 6 stycznia 2015

Znowu na Bali

Tym razem trafiliśmy na zupełne odludzie. Chcieliśmy odpocząć po prawie dwumiesięcznym intensywnym objeździe Australii i Nowej Zelandii i przeczekać Sylwestrowe szaleństwo cenowe i tłok w samolotach. Hotel rezerwowaliśmy praktycznie w ciemno, bo był jednym z nielicznych jeszcze dostępnych w sensownej cenie. Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Co prawda po długim tranzytowym locie, który nawet nie wiemy dokładnie ile trwał, bo strefy czasowe zmieniały się jak w kalejdoskopie i w pewnym momencie nie chcieliśmy już nawet wiedzieć która rano powinna teraz być, musieliśmy jeszcze wysiedzieć dwie godziny w taksówce (dzieci były nadspodziewanie dzielne, wszystkich nas zmylał niekończący się dzień), ale warto było.Trafiliśmy gdzieś pod Sidemen, do autentycznej wioski, gdzie był najbardziej urokliwy hotel z dotychczasowych na Bali, a kto wie, czy nie jeden z najlepszych w ciągu całej naszej podróży. Otoczony zielenią, z widokiem na ryżowe tarasy i bujny las tropikalny, a w momentach dobrej widoczności także na najwyższą, świętą górę wyspy. Fajny basen, przemiła obsługa i dobre jedzenie, czego chcieć więcej? Mnie urzekła jeszcze półotwarta łazienka, podobną mieliśmy na Lembongan, ale tu dostęp do niej był wygodniejszy i urządzona była jeszcze ładniej. Prysznic brany w otoczeniu bujnej roślinności i pod gwiaździstym niebem ma dużo uroku. Mówi to też wiele o ciepłym klimacie wyspy. Jedynie do pogody mogliśmy mieć zastrzeżenia, z drugiej strony częste deszcze sprzyjały leniwemu odpoczynkowi. Jeden ze słonecznych dni udało się nam zresztą wykorzystać na całodniową wycieczkę, podczas której mogliśmy zobaczyć kawał wyspy i trochę inne widoki niż te znane z jej południa. Więcej brudu, chaosu i biedy, wśród których trafiają się magiczne widoki. Zwiedziliśmy dwa urocze pałace na wodzie i świątynię w jaskini nietoperzy. Udało nam się też nadać paczkę z niepotrzebnymi już rzeczami, dzięki czemu jesteśmy o dziesięć kilo lżejsi (paczka płynie statkiem i przy dobrych wiatrach dotrze do nas za dwa i pół miesiąca) i bogatsi o nowe doświadczenie.
Pięć dni minęło szybko, a na ostatnią noc postanowiliśmy przenieść się bliżej lotniska. Jesteśmy w Kucie, najbardziej turystycznej części wyspy i przeżywamy koszmar. Całe szczęście, że to tylko jedna noc. Hotel jest obskurny, mimo zaskakująco wysokiej oceny na booking.com (pierwszy raz zdarza nam się aż taka rozbieżność), a jego otoczenie, ruchliwa, pełna sklepów ulica, jest dla mnie piekłem na ziemi. Nie wyobrażam sobie jak można chcieć spędzić tu urlop. Gdybym znał Bali tylko od tej strony w życiu nie chciałbym tu powrócić. Może gdzieś dalej jest lepiej, ale nie chcę tego sprawdzać. Utwierdziliśmy się w poprzednim postanowieniu, żeby Kuty unikać. Oczywiście piekło jednego, dla drugiego jest rajem i Emilka w amoku biegała po sklepach mocno nadwyrężając naszą kartę. Chyba chciała nadrobić te stracone dziesięć kilo :).
Następny przystanek Bangkok.

Wspomniany basen.

Urzeka mnie ta dbałość o szczegół. 




Wsi spokojna, wsi wesoła...








Kury korzystają z suszącego się ryżu.

Chodzenie po wodzie najbardziej się dziewczynkom podobało. Na szczęście obyło się bez kąpieli.


A to kolejny pałac na wodzie, w dodatku nad oceanem. W środku zdjęcie króla z ponad dwudziestorgiem potomstwa, w tym o dziwo tylko jedna dziewczynka...


Dziewczyny nie chcą zdejmować balijskich sukienek. Kolorowe i wygodne. Mamy już spory zapas.

Takie interakcje nieczęsto niestety wychodzą. Tu było wzorcowo. Dziewczynki szybko się polubiły i pięknie razem bawiły. 

Nietoperzy są tam miliony, jaskinia ma 50 metrów długości, a tym pechowcom nie udało już się zmieścić. Co ciekawe, w jaskini żyją też ponad czterometrowe pytony, które od czasu do czasu zjadają kilka nietoperzy. I tak sobie żyją od wieków w swoistej symbiozie, dzięki wężom zapewnione jest miejsce dla nowych nietoperzy.

Trafiliśmy na ceremonię modlitewną. Największą atrakcją był żywy kurczak i żywa kaczka - dary dla kapłana - uwiązane za nogi przy stole. Kaczka gdakała niemiłosiernie próbując uciec, ale nikomu nie zdawało się to przeszkadzać w medytacyjnym skupieniu.

Na takiego olbrzyma nie trzeba mieć makro :)

Nie wiedziałem, że gekony są takimi mistrzami kamuflażu. Ten wcześniej chował się pod tkaniną z takim wzorem.

2 komentarze :

  1. Czy nie za duża (zwłaszcza dla małych dziewczynek) dawka adrenaliny jak na jeden raz: chmara nietoperzy, żarłoczne pytony, pająki giganty, gdacząca kaczka, molestowana kura i zmieniające kreacje gekony?
    Zaniepokojona Babusia

    OdpowiedzUsuń