Odkąd mamy dzieci przestałam myśleć o przyjeździe do Birmy. Wydawała mi się nieosiągalna. Wszystkie źródła pisały o trudnościach związanych z podróżowaniem, o ograniczeniach narzuconych przez juntę, o problemach z wymianą pieniędzy, o braku bankomatów i przede wszystkim o tragicznej opiece zdrowotnej. Podobno WHO sklasyfikowała Birmę na ostatnim miejscu, jeśli chodzi o opiekę medyczną, co w połączeniu z ryzykiem malarii, dengi, ameby i tego typu "przyjemnościami" skutecznie zniechęcało do przyjazdu. Do tego junta wydaliła z kraju lekarzy bez granic. Kiedy przed wyruszeniem w podróż konsultowałam się z lekarzem medycyny podróży, wypytywałam o kolejne kraje pod kątem bezpieczeństwa wyjazdu z dziećmi i trochę bałam się zapytać o Birmę. Ale kiedy w końcu zapytałam lekarz mnie zaskoczył. Prześledził ze mną dokładnie raporty WHO dotyczące obszarów malarycznych i dał nam zielone światło:). Oczywiście z zapasem malaronu... Mimo to nadal nie byliśmy przekonani, że powinniśmy się porywać z motyką na słońce. Zatem kiedy jechaliśmy z Polski w kierunku Australii i nie udało nam się kupić biletów do Bangkoku (gdzie mieliśmy załatwić birmańską wizę) w sensownej cenie uznaliśmy to za zrządzenie losu. Zaczęłam za to przetrząsać internet w poszukiwaniu relacji ludzi, którzy odwiedzili Birmę z dziećmi. Z każdym kolejnym przeczytanym blogiem nabierałam chęci, żeby jednak spróbować, bo nie trafiłam na ani jedną relację osób, które podróżowały z maluchami zniechęcającą do podróży. Zwykle negatywne zdanie na temat wyjazdu mieli ludzie, którzy na własne oczy Birmy nie widzieli... Więc kiedy w końcu trafiliśmy do Bangkoku uznaliśmy, że jednak spróbujemy.
Od wczoraj jesteśmy zatem w Rangunie (czy też Yangonie. Zmienione przez juntę nazwy kraju, miast, ulic nieźle komplikują życie i wprowadzają bałagan na mapach) i konfrontujemy naszą wiedzę przewodnikowo-internetową z rzeczywistością. Niewątpliwie Birma się zmienia. Nie ma już problemów z wymianą pieniędzy na lotnisku po całkiem przyzwoitym kursie. Nie trzeba dokonywać obowiązkowej jeszcze niedawno wymiany dolarów na lokalny odpowiednik naszych peerelowskich bonów dolarowych (po bardzo niekorzystnym kursie), pojawiły się bankomaty (w Rangunie jest ich naprawdę sporo) i w niektórych miejscach można płacić kartą. Przez te dwa dni nie zauważyliśmy przerw w dostawach prądu i o dziwo działa internet. Może nie jest to demon prędkości ale jakoś tam działa... Oczywiście na razie mamy tylko spostrzeżenia z dużego miasta, dalej zapewne nie będzie tak różowo, ale i tak to co jest nas pozytywnie zaskoczyło. Po drodze z lotniska widzieliśmy dwa duże szpitale (na szczęście widzieliśmy je tylko z zewnątrz:), więc na temat jakości opieki medycznej wypowiadać się nie będę, ale dobrze, że przynajmniej coś jest...
Wczoraj miałam wreszcie okazję zobaczyć jedno z moich wymarzonych miejsc, czyli buddyjską świątynię Szwedagon, będącą symbolem kraju. Sama pagoda jest oczywiście absolutnie spektakularna, ale największe wrażenie zrobiło na mnie to, jak bardzo jest ona "udomowiona" przez Birmańczyków. Mieliśmy szczęście trafić do świątyni w niedzielę, kiedy jest w niej najwięcej wiernych. Niesamowite wrażenie. Birmańskie rodziny spędzają w pagodzie cały dzień, traktując ją jak świątynię, miejsce pikniku, odpoczynku i zabawy. Kiedy mama się modli, tata medytuje a dzieciaki doskonale się bawią. I o dziwo nikomu to nie przeszkadza. Potem cała rodzina je posiłek w cieniu pagody, toczą się pogawędki z innymi rodzinami, dysputy z mnichami. Dzieci z radością uderzają w świątynne gongi albo wachlują Buddę (nasze dziewczynki też to oczywiście robiły, stając się przy tym najczęściej fotografowaną atrakcją:)). Nie ma to wiele wspólnego z terenami naszych kościołów, gdzie jednak tak wiele "nie wypada"... Spędziliśmy w Szwedagon kilka godzin, aż do zmroku, obserwując jak piękna jest świątynia w różnym oświetleniu. Nie mam dosyć. Jako, ze nasz powrotny lot do Tajlandii jest znowu z Rangunu, mam nadzieję, że uda nam się ponownie odwiedzić pagodę.
A dzisiaj od rana eksplorowaliśmy miasto. Niepowodzeniem zakończył się spacer na Bogyoke Market, bo okazał się zamknięty w poniedziałki. Trudno, spróbujemy jutro. Ale udało nam się sporo pochodzić i popodglądać uliczne, miejskie życie. Zobaczyliśmy fascynujący targ na Chinatown i jezioro Kandawgyi. Dziewczynki popływały nawet z tatusiem rowerem wodnym (za całego jednego dolara za pół godziny). Trafiliśmy też do parku Karaweik. Ogromny teren, wstęp płatny dla obcokrajowców (na szczęście mniej niż pół dolara, a dziewczynki za darmo) i szereg atrakcji w rodzaju: stary samolot pasażerski na mini pasie startowym, linowy most, park częściowo działających fontann, olbrzymie betonowe litery układające się w napis "LOVE" z tłumem fotografującej się na tym tle młodzieży, amfiteatr, bardzo głośna muzyka i wreszcie clue programu czyli plac zabaw. Szczerze mówiąc powodem naszej wizyty w tym parku był właśnie rzeczony plac zabaw. Zobaczyliśmy go wczoraj wieczorem z okien taksówki (lokalne taksówki są śmiesznie tanie, za mniej więcej dwudziestominutową jazdę płaciliśmy trzy dolary) i obiecaliśmy dzieciom, że wrócimy do niego następnego dnia. Z samochodu wyglądał całkiem nieźle. Niestety na miejscu okazało się, że ktoś nie przemyślał lokalizacji dziecięcych atrakcji, bo wszystkie zjeżdżalnie kończyły się wielkimi, błotnistymi kałużami. Nie wiem skąd ta woda, bo od dwóch dni nie spadła ani kropla deszczu, a wszedzie dookoła było idealnie sucho. Cały park robi zresztą dziwne wrażenie. Widać, że stworzenie go kosztowało masę pieniędzy, a z drugiej strony widać totalne niedopracowanie. Po jednej stronie parkowej alejki piękny, zadbany ogród, a po drugiej rozwalająca się buda i śmierdzący ściek. Ciekawe, czy to stan przejściowy, czy też tak już zostanie.
Lekcje angielskiego u królewskiego wnuka!
Jutro od rana pooglądamy jeszcze Rangun, a po południu przemieszczamy się w kierunku jeziora Inle, licząc na podróż w czasie...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz