wtorek, 20 stycznia 2015

Okolice Mandalay

Pierwszy dzień zwiedzania okolic Mandalay zaczął się od kłopotów. Korzystając z pośrednictwa hotelu wykupiliśmy całodniową wycieczkę po trzech miastach. Punktualnie o 8:30 stawiliśmy się na miejsce zbiórki, a po kilkunastu minutach przyjechał busik. Jak się okazało cały wyładowany. Dla naszej czwórki przewidziano pół fotela (nadkole zabierało miejsce na nogi) i małe dostawiane plastykowe krzesełko. Moja asertywna żona od razu zrobiła awanturę wspomagana ochoczo przez turystów z autobusu, którym wcale nie uśmiechało się robienie dla nas miejsca i jechanie w jeszcze większym ścisku. W rezultacie obiecano nam przysłanie kolejnego samochodu. Wróciliśmy więc do hotelu i czekaliśmy. Czas mijał, a my przypomnieliśmy sobie o taksówkarzu, który wiózł nas poprzedniego dnia i dał nam swoją wizytówkę mówiąc, że organizuje prywatne wycieczki. Nawet żałowaliśmy, że mamy już wykupioną, ale planowaliśmy odezwać się do niego i umówić na kolejny dzień. Ponieważ obiecany samochód nie nadjeżdżał, a robiło się coraz później poprosiliśmy w hotelu, żeby zadzwonili i dowiedzieli się, czy pan taksówkarz jest dostępny na dziś. Było im wyraźnie głupio, że pośredniczyli w sprzedaży tak nieudanej wycieczki, chętnie więc pomogli. Taksówkarz okazał się wolny, hotel z ulgą zwrócił nam pieniądze i znowu okazało się, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Za tę samą cenę kupiliśmy komfort podróży prywatną taksówką, z miłym, mówiącym po angielsku panem i bez konieczności wizytowania kolejnych sklepów (na zorganizowanych wycieczkach jak nie garnki Zeptera, to lokalne rękodzieło). W międzyczasie w hotelu pojawił się jakiś pan w motorowym kasku, podobno przysłany do nas, ale nie mówiący słowa po angielsku. Ponieważ już wychodziliśmy, to nie zdążyliśmy przekonać się, czy faktycznie przyjechał motorem. Nie jest to wykluczone znając fantazję tego biura podróży.
Z uwagi na opóźnienie postanowiliśmy zmienić trochę plany, korzystając z tego, że od razu umówiliśmy się z naszym przewodnikiem na następny dzień. Zaczęliśmy, trochę spontanicznie, od Paleik, ponieważ Emilka znalazła w przewodniku informację, że jest tam fajna świątynia węży, gdzie mieszkają trzy wielkie pytony owinięte wokół pomnika Buddy, które o 11:00 są myte i karmione. Zdążyliśmy na czas, ale rzeczywistość okazała się trochę mniej romantyczna. Owszem, historia głosi, że w 1974 roku trzy pytony wypełzły z lasu, wlazły do świątyni i owinęły się wokół jednego z posągów. Ale obecnie, na pamiątkę tamtego zdarzenia, o jedenastej przynoszą do świątyni trzy węże i odbywa się ich kąpiel i rytualne karmienie. Dzieciom się podobało, węża można było dotknąć i zobaczyć z bliska. Poza tym niczego szczególnego tam nie ma, ale brawa za marketing. Dalej pojechaliśmy do Mingunu, głównego celu dnia, reklamowanego jako szczególnie piękne miejsce. Zobaczyliśmy tam trzy atrakcje: piękną białą pagodę, drugi co do wielkości dzwon na świecie i pagodę wykutą w skale. Szczerze mówiąc nie rozumiemy czemu przewodniki tak promują to miejsce, wydaje nam się, że Awa jest ciekawsza. Później udaliśmy się do Sagaing, miasta wyjątkowo wielu klasztorów. Wjechaliśmy najpierw na górę, podziwiać sto posągów Buddy i widok na panoramę okolicy. Potem obejrzeliśmy jeszcze kilka pagod, zobaczyliśmy miejsce skąd pochodzi większość posągów Buddy w Birmie i imponujący most żelazny. Dzień udany, ale nastawialiśmy się na więcej.
Wracając do hotelu widzieliśmy koło ruchliwej drogi małą dziewczynkę, miała może 6, czy 7 lat, która w chuście niosła maleńkie dziecko. Widać było, że zajmuje się nim przez cały dzień. Wcześniej spotkaliśmy dzieci pracujące przy budowie drogi, czy sprzedające pamiątki. Jaki kontrast z naszymi, którym po każdej wizycie na bosaka w świątyni myjemy nogi wodą butelkowaną, a przemiły taksówkarz, bardzo przejęty, wyciera im nogi specjalnie przyniesionym ręcznikiem. Musimy tym wzbudzać niezłą sensację.

W pagodzie węży wszystko sugerowało bliskość gadów, szkoda, że żywych nie mogliśmy nigdzie znaleźć. W końcu je przynieśli, ku naszemu rozczarowaniu nie czekały owinięte o Buddę.

Mycie i wycieranie.

Po kąpieli czas na obiad. Za drobną opłatą można napoić węża jajkiem.

Zasadniczo stupy są złote, ceglane lub białe, czasem w różnych kombinacjach tych kolorów.

Tu kolor biały.

Wszystko białe, poza podłogą.

Tu drugi największy dzwon świata. Największy mają w Moskwie.

W środku jest tylko mała figura Buddy. Największą atrakcją jest wdrapanie się na górę, ale taki sam widok mieliśmy z pagody powyżej, więc nie skorzystaliśmy.

Drugiego dnia zaczęliśmy od Amarapury, gdzie uczestniczyliśmy w ciekawym "dokarmianiu mnichów" - otóż codziennie o stałej porze na terenie klasztoru gromadzą się ludzie z darami dla mnichów (i liczni gapie) i wrzucają je do mnisich jałmużnych misek, gdy ci przechodzą gęsiego wzdłuż szpaleru darczyńców. W tej kolejce stoją mnisi i uczniowie prowadzonej przez nich szkoły. Wygląda to osobliwie, a liczba ofiarujących jest dowodem na to, że faktycznie Birma jest w czołówce krajów (w lokalnej gazecie przeczytałem, że na pierwszymi miejscu), gdzie ludzie są najbardziej szczodrzy. Widząc przepych miejsc kultu i kontrast do reszty kraju można w to łatwo uwierzyć, jednak ta dobroczynność jest wyraźnie ukierunkowana. Niestety, nie doczekaliśmy końca ceremonii, przepłoszył nas bowiem deszcz. Licząc na zmianę pogody pojechaliśmy do Inwy, zwanej przez turystów Awą. Zaczęło się ciekawie, trzeba było bowiem porzucić samochód i przepłynąć promem przez rzekę. Tam mieliśmy wziąć końską bryczkę, zwiedzić pięć głównych punktów i wrócić. Zaczęło się dobrze, dziewczynkom podobało się w karocy, siedziały zadowolone w koronach na głowach. Brak samochodów i motorów był przyjemną odmianą, a miejsce było urokliwe. Najpierw trafiliśmy do klimatycznego starego drewnianego klasztoru. Zaczęło kropić. Potem pojechaliśmy do kamiennej pagody. Lunęło. Przy następnej atrakcji już nie wysiedliśmy, lało jak z cebra, poprosiliśmy o odwiezienie na prom. Bryczka niby miała dach, ale niewiele pomagał. Zwłaszcza mi, który siedziałem na koźle, koło woźnicy próbując chronić aparat przed strumieniami wody. Koła pojazdu grzęzły w błocie, czekałem tylko kiedy pęknie oś. Przemoczeni dojechaliśmy do przystani, gdzie w błoto zapadało się do kostek. Do tego trzeba było zejść w dół po dużej stromiźnie, a po drugiej stronie podejść pod górę. Wszystko w rzęsistym deszczu. Koszmar. Po tej przygodzie pojechaliśmy od razu do hotelu wziąć ciepłą kąpiel i odpocząć. Szkoda, bo w słońcu byłoby tam bardzo fajnie. Nie mieliśmy szczęścia do pogody w Mandalay, stąd może po części brak zachwytów. Pod koniec dnia rozpogodziło się i wyszło słońce. Ale my już szykowaliśmy się do wyjazdu.

Nie dam teraz głowy, czy było ich stu. W każdym razie bardzo wielu.

Tutaj z zewnątrz. Co ciekawe, w środku wmurowanych jest mnóstwo tabliczek z informacją o darczyńcach. Można taką mieć już od 50 USD (a może i mniej), są ludzie z całego świata.

Widok z góry na miasto świątyń. Połączone są schodami, po których można odbywać długie pielgrzymki.

Tutaj powstają wszystkie współczesne posągi buddyjskie Birmy. Masa figur gotowych i masa półproduktów przy których uwijają się rzemieślnicy z piłami tarczowymi i wiertarkami. Wszystko odbywa się na ulicy, można zobaczyć proces powstawania dzieła. I wszystko to ręczna robota. Co ciekawe głowę rzeźbi się na końcu.

Symetria jest w cenie.

Kolejny dowód.

Wieczorne połowy.

Najdłuższy most tekowy świata. 1.2 km. 

Dokarmianie mnichów i ich uczniów.  

Miski mają jeden rozmiar, przez co najmłodsi wyglądają z nimi zabawnie.

Mrówcza praca przy krosnach jak z połowy XVIII w. Pomyśleć, że już 50 lat później Jacquard zautomatyzował proces tworzenia wzorów (karty perforowane), a tutaj kobiety tracą wzrok cały dzień przekładając nitki. Chyba, że to tylko wabik na turystów, trudno uwierzyć, że wszystkie wyroby ze sklepu obok powstały w taki sposób.

Śliczna dziewczynka o smutnych oczach. Ma jakieś 10 lat. Nie takie powinna mieć dzieciństwo, świat głupio jest urządzony.

Już jedziemy bryczką. Koń był bardzo dzielny.


Mistrz i uczniowie. On powoli odczytuje zdania z książki, oni pochyleni czołami do ziemi. 

Młodzi uczniowie przyklasztornej szkoły.

Nasza karoca w pełnej krasie i woźnica. Zaraz zacznie lać.

Następnego dnia mieliśmy prom do Bagan. Wypływał o siódmej rano, ale trzeba było zameldować się o 6:30, dzień rozpoczęliśmy więc jeszcze ciemną nocą. W dodatku Mandalay na pożegnanie podarowało mi zatrucie pokarmowe (dziewczynom jakoś nie smakowało w tej knajpie, a ja jadłem za dwóch i dostałem za swoje), wsiadałem więc na statek ledwo żywy. Podróż reklamowana jest jako malowniczy i wygodny sposób dotarcia do Baganu, na miejscu mieliśmy być o 16:30. Pogoda była ładna, świeciło słońce, płynęliśmy sobie leniwie patrząc na mijane po drodze krajobrazy. Było to dość monotonne, ale urozmaiceniem był widok ludzi piorących, lub kąpiących się w rzece, tudzież małych rybackich łódeczek przepływających nieopodal. Czas mijał dość szybko i koło czwartej byliśmy już gotowi do zejścia na ląd. Niestety, okazało się, że to jeszcze nie tu. Jakiś pan z obsługi powiedział, że dopłyniemy na szóstą. Trochę wydłużyły nam się miny, bo nie wyglądało na to, żebyśmy mieli jakieś opóźnienie. No, trudno. Koło szóstej faktycznie przycumowaliśmy, jednak okazało się, że to tylko jeden z kolejnych przystanków, a do Bagan jest jeszcze kawałek. Dopłynęliśmy na miejsce dobrze po siódmej, w zupełnych ciemnościach. Gdybyśmy wiedzieli jak to będzie wyglądało pewnie polecielibyśmy samolotem.

Wszędzie na brzegu piorą i suszą.

Wszytko ręcznie. 

Gdy zatrzymywaliśmy się po drodze dziewczyny wskakiwały do wody i sprzedawały banany.

Pralnia.

Metody tradycyjne.

Kąpiel w rzece. 

Widok z perspektywy.

 Rybackie chatki.

Co jakiś czas w oddali lub między drzewami wypatrzeć można było pagody.
 









Widząc ten most łudziliśmy się, że to już Bagan. Niestety, przyszło nam płynąć jeszcze dwie godziny.


Jeżeli dotychczasowa relacja nie zachęca do odwiedzin tego kraju, to zdradzę, że w Bagan odkryliśmy (jeszcze) piękniejszą stronę Birmy. Ale o tym następnym razem.

1 komentarz :

  1. Warto było pomęczyć się na łodzi dla takich widoków i miejsc. Wieczorny połów rewelacja!
    MLŻ

    OdpowiedzUsuń