niedziela, 11 stycznia 2015

Bangkok - kulinarne rozkosze i inne przygody.

Nie jesteśmy przesądni, ale było nam trochę nieswojo lecąc Malaysia Airlines trasą zbliżoną do tragicznego lotu Air Asia. Po międzylądowaniu w Kuala Lumpur trochę odetchnęliśmy, ale dopiero po bezpiecznym dotarciu do Bangkoku poczuliśmy się pewniej. Opłacało się, za komfortowy lot zapłaciliśmy śmiesznie niską cenę. Być może inni bardziej boją się złego fatum, z drugiej jednak strony samolot był prawie pełen. Wyglądało to tak, jakby Malajowie patriotycznie wspierali swojego przewoźnika.

Na lotnisku wypłaciliśmy pieniądze z bankomatu niemile zaskoczeni dwudziestozłotową prowizją. Okazało się, że to nie tyko urok lotniska i do końca nie udało się nam znaleźć tańszego bankomatu. Lepiej więc wypłacać rzadziej od razu większe kwoty.

Do hotelu położonego w turystycznej części miasta, niedaleko słynnej Khao San, dotarliśmy już ciemną nocą, poszliśmy więc od razu spać, zmęczeni dodatkowo zmianą strefy czasowej. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od środy rano od udania się do biura podróży żeby załatwić wizy do Birmy. Niby można już załatwić wizę przez internet, ale okazuje się, że jest to droższe niż przez tajskiego pośrednika, dłużej też się czeka. Zrobiliśmy sobie zdjęcia u "profesjonalnego" fotografa (pomny problemów ze zrobieniem zdjęć do wizy amerykańskiej uznałem, że lepiej iść do zakładu niż robić je samemu, okazało się, że tutejsze standardy nie są tak wyśrubowane i byle jakie zdjęcie na tle brudnej, kiedyś białej płachty, wystarcza) i zostawiliśmy paszporty w biurze podróży. Tak łatwo nie było, bo okazało się, że dwa paszporty zostały na recepcji i musiałem po nie pójść. Nie było daleko, a po drodze dokonałem pewnego mrożącego krew w żyłach odkrycia. Otóż na bambusach ułożonych na kanale, których zadaniem jest wyłapywanie przepływających śmieci, najspokojniej w świecie odpoczywał sobie ogromny krokodyl (a przynajmniej na to wyglądało). Grozy sytuacji dopełniał fakt, że obok jakby nigdy nic mieszkają sobie, pod skleconym byle jak zadaszeniem, ludzie zaś wypchany brzuch gada sugerował, że odpoczywa po niedawnym posiłku. Pokazałem Emilce zdjęcie potwora i widziałem, że trochę zbladła. Za jej poprzedniej bytności niczego takiego nie widziała. Nabraliśmy trochę rezerwy do pływania kanałami.

Bestia w całej krasie

Dla oddania skali i grozy sytuacji.

Zostawiliśmy w końcu paszporty i mogliśmy ruszyć zwiedzać. Jak wspomniałem, Emilka była wcześniej kilka razy w Bangkoku i zwiedziła go dokładnie, ruszyliśmy więc szlakiem jej wspomnień. Niestety, okazało się, że zwiedzanie z dziećmi różni się dość znacznie od samodzielnego. Zwłaszcza z dziećmi na wózkach, bo na dłuższych dystansach czujemy się bardziej komfortowo mając je pod ręką. Emilka zapamiętała pływanie łodzią po kanałach jako wielką atrakcję. Po pewych perypetiach udało nam się dostać na jedną z przystani tramwaju wodnego. Trochę inaczej ją sobie wyobrażałem, okazała się przerdzewiałą pływającą platformą, do której dochodziło się przechodząc przez małą wioskę bezdomnych. Na szczęście pani z patykiem widząc nas odgoniła psy, które zaczęły się nami interesować. Na platformie było pusto, jeżeli nie liczyć samotnego wędkarza. Chwile czekaliśmy na łodzie, ale po obserwacji stopnia zatłoczenia uznaliśmy, że pchać się tam z wózkami i dziećmi nie ma sensu. Nie wyglądało to bardzo bezpiecznie i przyjemnie. Odwróciliśmy się więc i... tuż pod platformą na której staliśmy, kawałek od nas wylegiwał się mały aligator. Zanim zdążyłem zrobić zdjęcie schował się leniwie pod podłogą, poczuliśmy się jednak wyjątkowo niekomfortowo. Szybko zeszliśmy na stały ląd, zwłaszcza, że między brzegiem a platformą widać było kawałek ogona bestii. Zniechęciło nas to do podróży łodzią i zamiast tego poszliśmy coś zjeść. Nie liczyłem na wiele na tej biednej ulicy, o dziwo trafiliśmy do restauracji "pod misiem", urządzonej jak luksusowy pokój dziecięcy z masą maskotek i dziecięcych akcentów. Wszystko kolorowe, czyściutkie i nowoczesne, wrażenie było bardzo surrealistyczne. Zwłaszcza, że wbrew temu co nam się na początku zdawało, nie była to wcale restauracja stworzona z myślą o dzeciach. Zabawki służyły tylko do ozdoby, nie mieli nawet dziecięcego menu. Klientela była też zupełnie dorosła, niektórzy wyraźnie na randkowych kolacjach. Dziewczyny obok przystawiły sobie dziecięce krzesełko na którym dla towarzystwa posadziły wielkiego misia. Bardzo dziwne miejsce, jak ze snu pedofila, w każdym razie dziewczynki były zachwycone i skakały radośnie po wielkiej ławie zawalonej pluszakami. Wystrój wystrojem, ale jedzenie było obłędnie pyszne. Chociaż nie byłem głodny, po spróbowaniu zielonego curry Emilki zamówiłem to samo, a makaron który zażyczyła sobie Kalina skąpany był w najsmaczniejszym sosie jaki kiedykolwiek jadłem. Połączenie włoskiej bazy z tajskimi wpływami było powalające. Pierwszy posiłek w Tajlandii zachwycił mnie i zachwyt ten miał już towarzyszyć mi do końca.

Z przejażdżki łodzią nic nie wyszło, za to mieliśmy ładny widok na most.

Wieczorem przeczytałem w necie, że krokodylo-aligatory, to w rzeczywistości gigantyczne jaszczury zamieszkujące tutejsze kanały (chociaż podczas powodzi w 2011 sporo krokodyli uciekło z farmy krokodyli i nie wszystkie złapali, więc kto wie... Ten mały, którego widziałem z dość bliska, chociaż przez chwilę, nie wyglądał mi na jaszczura). Śmiertelne dla szczurów, węży, itp., nieniepokojone nieszkodliwe dla ludzi. Trochę nas to uspokoiło, ale tylko trochę. Wyprzedzając wypadki okazało się, że miałem (nie)szczęście początkującego i już potem ani razu żadnego gada nie widziałem, chociaż wszędzie ich wypatrywałem.

Następnego dnia już piechotą dotarliśmy do głównych atrakcji: świątyń City Pillar, Wat Pho i Wat Phra Kaeo oraz Grand Palace. Ale wcześniej trafiliśmy na śniadanie do wegetariańskiej knajpki połączonej ze szkołą gotowania pani May Kaidee (dla zainteresowanych do odnalezienia na Facebooku). Uznaliśmy, że to dobra rekomendacja i nie byliśmy zawiedzeni. Dość powiedzieć, że wracaliśmy tam już codziennie. Chłodnik arbuzowy z mlekiem kokosowym to bezapelacyjnie najlepsza zupa jaką w życiu jadłem (koniecznie muszę ją w Polsce odtworzyć). Inne potrawy też genialne (autorskie przepisy właścicielki), do tego świetne smoothies. Zdecydowanie polecamy to miejsce.

W Wat Phra Kaeo nauczony doświadczeniem z poprzednich świątyń myślałem, że wystarczy obwiązać się "sarongiem", jednak wyśmiano mnie i kazano ustawić się w kolejkę po długie spodnie (doczepiane nogawki zostały w hotelu). W wypożyczonych, niewyjściowych pumpach było bardzo gorąco i niewygoda trochę popsuła mi humor. Zwiedzanie było dodatkowo utrudnione, bo szykowała się jakaś uroczystość i masa wojskowych biegała ustawiając krzesła i rozwijając czerwone dywany robiąc jeszcze większy tłok. Sama świątynia ładna, dziewczynki biegały zachwycone, zwłaszcza podobał im się gigantyczny mural ze scenami z Ramayany. Mnie podobała się imponująca replika kambodżańskiej Angkor Wat, nabrałem ochoty, żeby zobaczyć ją na żywo. Szmaragdowy Budda był akurat zamknięty z powodu tych uroczystości, ale Emilka powiedziała, że jest maleńki i i tak mało widać, poszliśmy więc do Wat Pho zobaczyć dużego. Ten jest faktycznie ogromny, dziewczynki były pod wrażeniem, musieliśmy obejść go dwa razy. Po drodze cierpliwie wrzuciły pieniążki do wszystkich stu ośmiu mis ofiarnych. Bardzo były przejęte. Wróciliśmy przechodząc po raz kolejny przez hałaśliwą, pełną turystów ulicę Khao San. Emilka wspominała, że dziesięć lat temu okoliczne uliczki były uroczo spokojne, teraz tętnią życiem nie mniej niż sama Khao San.

Z jakiś powodów świński łeb jest najlepszą ofiarą.

A to sam filar (i jego świątynia).













Kolejny dzień wypadł nam ze względu na zatrucie pokarmowe Emilki. Na szczęście trwało tylko jeden dzień. Dzięki temu mogliśmy odpocząć i w sobotę ruszyć z nowymi siłami na miasto. Tym razem postanowiliśmy, mimo siąpiącego deszczu, iść w stronę nowoczesnej części miasta. Decyzja była słuszna, niedługo potem przestało padać, a ja miałem okazję doświadczyć niezwykłej metamorfozy miasta. Wystarczyło przejść kilkaset metrów i okolica zmieniła się nie do poznania. Bieda schowała się głębiej, poza główne ulice, a nawet tam nie była tak wyraźna jak w okolicy naszego hotelu. Na horyzoncie pojawiły się liczne wieżowce, z ulic zniknęły tuk-tuki i motorki, zrobiło się dużo czyściej i schludniej, chodniki poszerzyły się, a tłum ludzi zniknął. Zupełnie inne miasto. Im dalej szliśmy, tym więcej nowoczesnych budynków pojawiało się przed nami. Doszliśmy w końcu do nowoczesnego mallu handlowego i centrum sztuki, gdzie odbywał się jakiś rodzaj dnia dziecka połączonego z festynem. Laura spała na wózku, a Kalinka z zapałem sypała kolorowy barwnik na chodnik tworząc barwne obrazy. Później Laura dołączyła do niej i razem kolorowały małe figurki. Miła odmiana i atrakcja dla dzieci. Na górze galerii handlowej były trzy piętra z jedzeniem, w tym rewelacyjny wielki food court ze stanowiskami sprzedającymi potrawy z całego niemal świata. Oczywiście wybraliśmy tajskie i zajadaliśmy się wspaniałym, wściekle ostrym czerwonym curry z kaczką. Pycha. Kulinarnie Tajlandia okazuje się nie do pobicia. Szkoda, że ze względu na dzieci nie jadaliśmy na licznych ulicznych straganach, które Emilka wspomina z rozrzewnieniem, a które często wyglądały naprawdę smacznie. Odpadły nam też uroki nocnego Bangkoku, który podobno po zmroku kulinarnie rozkwita.

Makruk - tajskie szachy. Popularna w Tajlandii odmiana szachów, o której wcześniej nie słyszałem.

Gdzieś tam jest nowy, lepszy świat...

Chodnikowe malowanki-wysypowanki

A tu kolorowanie gipsowych figurek.

Następnego dnia rano jechaliśmy na lotnisko. Ponad czterdziestokilometrowa trasa przez całe miasto pozwoliła mi zobaczyć więcej niż dotychczas. Bangkok jest prawdziwie ogromny i zróżnicowany. Najpierw przedzieraliśmy się przez tłok starej, turystycznej, dzielnicy, żeby wyjechać na szeroką drogę prowadzącą od pomnika demokracji do Sali tronowej. Dalej na horyzoncie pojawiły się nowoczesne wieżowce, które oglądaliśmy z idącej wysoką estakadą autostrady. Ciekawy widok, bowiem pole widzenia zaczyna się na krańcu dachów ubogich domków wypełniających wolną przestrzeń, dzięki czemu widać wyłącznie nowoczesne miasto. Patrząc nieco w dół widać małe domki, często sklecone z wszechobecnej blachy falistej, oblepione stoiskami z jedzeniem i najróżniejszymi sklepikami. Jednak im dalej od starej części miasta, tym więcej wieżowców, a standard biednych domów poprawia się nieco. Patrzyłem przez okno i wyobrażałem sobie jak stopniowo, powoli, wraz z rozwojem miasta, buldożery czyścić będą teren z tych bieda-domów robiąc miejsce pod kolejne nowoczesne inwestycje, tak jak znikały hutongi w Pekinie. Kręci się w głowie na myśl o skali potrzebnych inwestycji, z drugiej strony nie sposób nie zauważyć ogromnych kontrastów między biedą ogromnej rzeszy mieszkańców tego miasta, a imponującymi inwestycjami strukturalnymi - porządną, długą autostradą, nowoczesnym lotniskiem, wielką liczbą nowoczesnych wysokich budynków. Taka jest chyba konsekwencja dużego zaludnienia połączonego z gwałtownym wzrostem gospodarczym z okresu powszechnej dużej biedy. Charakterystyczne dla większości metropolii dalekiej Azji.

Czy chciałym zamieszkać w Bangkoku? Raczej nie, nawet w tych luksusowych wieżowcach, ale podobało mi się bardziej niż w Kuala Lumpur i chętnie wpadałbym tam na obiady.

Kontynuując nasz wózkowy ranking:
Australia - używaliśmy wózków właściwie tylko w Sydney, Melbourne i Brisbane. Nie ma z tym problemów, można śmiało dać 5/5. Nawet poza miastami część tras turystycznych przystosowana jest do wózków.
Nowa Zelandia - wózki przeleżały cały pobyt w bagażniku. Nie bez znaczenia jest fakt, że mieliśmy do dyspozycji samochód, ale z wózkami nie byłoby problemów. Również część tras przystosowanych jest do wózków.
Bali - jeździliśmy wózkami tylko po Ubud. Męczące z uwagi na tłok i jakość chodników. 2/5 to max (czyli da się, ale niewygodnie).
Bangkok - w starej części 3/5 (wąsko, tłok i schody), w nowej 4/5 (kładki dla pieszych najczęściej nie mają wind, ale zwykle można je omijać i przejść po pasach nadrabiając trochę drogi).

Ten wpis wrzucamy już z Myanmar (Birma), z miasta Yangon (Rangon). Ale jak tu nam jest, dowiecie się z następnego odcinka :)

1 komentarz :

  1. o, już Birma - marzenie Emilki jak dobrze pamiętam :) czekamy na kolejny odcinek! :)

    OdpowiedzUsuń