sobota, 3 stycznia 2015

Reminiscencje z Nowej Zelandii

Od kilku dni nie jesteśmy już w Nowej Zelandii i nadszedł czas na małe podsumowanie. Wspomnienia rzeczy błahych blakną już w naszej pamięci, pozostaje ogólne wrażenie, które przywoływać będziemy wspominając ten kraj. Jeden z najpiękniejszych na świecie, acz urodą niebanalną, surową i pierwotną. Jedne z najdalej położonych od stałego lądu wysp w dużej mierze zachowały swój endemiczny wygląd, pielęgnowany, zwłaszcza w ostatnich latach, przez mieszkańców. Górzysty teren pokryty bujną roślinnością zachwycającą różnorodnymi odcieniami soczystej zieleni kontrastującej z nagą skałą i bielą śniegu na wysokich szczytach. Górskie potoki spadające ze stoków pienistymi wodospadami, aktywność sejsmiczna skutkująca licznymi geotermami, zielone pastwiska pokryte miękką trawą, różną od widzianej przez nas do tej pory, na której pasą się niezliczone stada owiec i krów. I nigdzie obecność ludzka nie zakłóca tego krajobrazu. Może to kwestia terminu w jakim tam byliśmy, ale poza turystami i ludźmi na drodze poza miastami nie widzieliśmy zbyt wielu ludzi. Pustka porównywana z australijską, przy zachowaniu właściwych proporcji. Pogoda zmienna i zaskakująca. W miejscach gdzie miało być najcieplej marzliśmy, a tam, gdzie miało być nie więcej niż 12 stopni cieszyliśmy się ponad 30 stopniowym upałem. Niebo, początkowo zasnute szarymi chmurami, często się wypogadzało nabierając błękitnego koloru. W takich chwilach można było zrozumieć czemu Maorysi mówią o kraju długiej białej chmury. Flagę powinni jednak zmienić na niebiesko zieloną, bo te kolory dominują w krajobrazie Nowej Zelandii.
Będąc tam można faktycznie poczuć, że jest się na końcu świata. Nie widać pośpiechu, widać skupienie na naturze i różnorodnej aktywności fizycznej. Drogi są dość wąskie, prawie wszędzie jednopasmowe, ale z uwagi na mały ruch jeździ się po nich wygodnie. Mimo niewidocznej policji prawie nikt przepisowej "setki" nie przekracza. Oznakowanie jest porządne, chociaż wyśrubowanych australijskich standardów nie udało im się pobić. Widać to zwłaszcza w przygotowaniu punktów widokowych na drodze, w czym Australijczycy się specjalizują, a co w Nowej Zelandii próbują naśladować z mniejszym jednak powodzeniem. Często zachwyceni widokiem szukaliśmy miejsca, gdzie moglibyśmy się zatrzymać i okazywało się, że w wyznaczonym punkcie drzewa zasłaniają akurat to, co jest najładniejsze. Niby można korzystać z małego ruchu i przystawać gdzie popadnie, ale ze względu na wąskie i kręte drogi w wielu miejscach nie jest to bezpieczne. Czasem jednak nie było wyboru.

Dobrze, że zwiedzanie zaczęliśmy od północnej wyspy i dobrze, że na południową przeznaczyliśmy trochę więcej czasu. Nowa Zelandia odkrywała przed nami swoje uroki powoli, zaskakując co jakiś czas zmianą krajobrazu. Na wyspie północnej największe wrażenie robią okolice Rotorua i tamtejsze geotermalne atrakcje. Poza tym świetne są widoki pastwisk, na których wysoka, miękka trawa pochylana wiatrem mieni się różnymi odcieniami zieleni. Krajobrazy z Hobbita odnaleźć można tu na każdym kroku. Środek wyspy znudził nas trochę monotonnością krajobrazu, długi płaski obszar z kilkoma efektownymi wulkanami w centrum. Widok na początku robi duże wrażenie, ale po jakimś czasie brakowało mi pagórków. Na szczęście im bliżej południa wyspy, tym robiło się ładniej i nasza cierpliwość została wynagrodzona. Tamtejsze zielone pagórki były bodaj najładniejsze.
Z Wellington zapamiętamy głównie muzeum, które było wielką atrakcją dla dzieci. Laura często wspomina trzęsienie ziemi, które odczuła w symulatorze, a Kalinka film pokazujący wybuch wulkanu.

Malownicza zieleń północnej wyspy. Można pozazdrościć widoków tej owcy.

I fotogeniczne geotermy.










Podróż promem i związane z nią widoki uważam za trochę przereklamowane. Może dlatego, że północ wyspy południowej wygląda bardziej swojsko. Zbocza gór są tam w większości zalesione, co w moich oczach odebrało im trochę uroku. Dlatego początkowo południowa wyspa nas rozczarowała. Poza skałami naleśnikowymi, gdzie przypomnieliśmy sobie najlepsze fragmenty australijskiej Great Ocean Road (ale to tylko jeden punkt na poza tym dość zwyczajnym wybrzeżu) i malowniczymi fragmentami Great Alpin Road, aż do Christchurch nic nie zapadło głębiej w naszej pamięci. A to miasto kojarzy nam się wyłącznie z postapokaliptyczną zgrozą. Na szczęście zdecydowaliśmy wcześniej, że samochód oddamy w Queenstown, nie docenilibyśmy bowiem piękna wyspy południowej, które objawia się dopiero, nomen omen, na południu. Im wyższe góry tym robi się piękniej. Nawet Emilka, która wcześniej deklarowała, że przedkłada widok wybrzeża oceanu nad górski krajobraz miękła z każdym kilometrem serpentyny i coraz częściej żądała postoju i zrobienia zdjęć. Było naprawdę pięknie. Zastanawiam się, jak jest tam zimą.








Patrząc na te zdjęcia widzę, że ich leitmotivem jest pustka.



Queenstown jest typowym górskim kurortem, położonym nad pięknym jeziorem (i głębokim, ponad 360 metrów robi wrażenie, Hańcza wydaje się śmiesznie płytka), z masą dobrych knajpek i tłumem ludzi. To dobre miejsce wypadowe, w zimie na narty, w lecie na różne okoliczne atrakcje. Jedyne miejsce w Nowej Zelandii gdzie był tłok i korki na drodze. Bardzo urokliwe i na pewno warte odwiedzenia. Pojechaliśmy stamtąd do Te Anau, gdzie masa ludzi przyjeżdża zobaczyć jaskinie ze świetlikami (nie widzieliśmy) i odbyć rejs na Milford Sound (lub przelecieć nad nimi samolotem). W samym Te Anau nic nie ma, poza masą dobrych restauracji, zatłoczonych i otwartych, co nietypowe, do późna wieczorem.

Drogę z Te Anau do Milford Sound Emilka już barwnie opisała (wbrew pozorom jechałem prawie zgodnie z tutejszymi, rygorystycznymi przepisami, ale że wcześniej wlokłem się podziwiając widoki, wydawało się, że strasznie pędzimy). Sam rejs fajny, ale mieliśmy dużego fuksa z pogodą. Trafiliśmy na jeden z nielicznych słonecznych dni. Co ciekawe słońce było do pewnego momentu, potem wpłynęliśmy pod niskie, gęste chmury, które chyba wiszą tam zawsze, bo w drodze powrotnej wypłynęliśmy znów pod niebieskie niebo. Dzięki temu mogliśmy zobaczyć, że w pochmurny dzień nie warto chyba płynąć, bowiem widoki bez słońca bardzo dużo tracą. Nie mówiąc już o tym, że jest się skazanym na siedzenie za szybą, bo nawet mimo ładnej pogody było dość chłodno, bardzo wietrznie i co jakiś czas chlustało wodą przez burtę. Trudno było wytrzymać dłużej na pokładzie i nie wyobrażam sobie całego rejsu w kiepskiej pogodzie.


Południe wyspy południowej. Zupełnie inny krajobraz.


Zapomniałem wspomnieć o kolorowych łubinowych polach. Wyglądają zjawiskowo.


Zgrzytem było zaskakujące nieprzygotowanie infrastruktury turystycznej w okolicy tego miejsca. Najpierw okazało się, że nie ma wolnych miejsc na parkingach, a ludzie parkują gdzie mogą, nie dbając o zakazy i zieleń trawników. Chyba wiedzą ile biletów sprzedali i mogliby przygotować miejsca postojowe. W rezultacie musieliśmy zaparkować tak, że sam bym się odholował. Na szczęście nie dorabiają sobie mandatami. Z parkingu sporo trzeba jeszcze przejść, żeby dostać się na przystań, dobrze, że nie padało. Lepiej jechać tam autokarem. Drugi zgrzyt był taki, że po rejsie chcieliśmy coś zjeść, a okazało się, że kawiarnia z jedzeniem już nie działa, a kuchnia w pubie jeszcze przez godzinę będzie nieczynna. Mogli podać nam tylko frytki, na które czekaliśmy bardzo długo. Nie trzeba geniusza marketingu, żeby zrozumieć, że ludzie będą głodni (sporo ludzi odeszło z kwitkiem) i można na nich łatwo zarobić. Widać im się nie chce. Postawienie w pobliżu stacji benzynowej też nie byłoby głupie (stały tam jakieś nieoznaczone dystrybutory, ale nie wiem, czy działały, nie chciałem już się denerwować, normalnej stacji w każdym razie nie było). Dziwne to wszystko, zwłaszcza, że przygotowywali już to miejsce pod turystykę w latach 30-tych. Wtedy zaczęli budowę tunelu przez górę, który miał ułatwić dostanie się do Milford Sound. Sprowadzili specjalistów z Norwegii i w ciężkich warunkach przekopywali górę. Pomysłodawca przedsięwzięcia oszacował optymistycznie koszt na 2000 ówczesnych dolarów, całość zamknęła się powyżej miliona (cytuję z pamięci). Po drodze mieli jeszcze lawinę i wojnę, która wstrzymała budowę, tunel otworzyli więc w latach 50-tych. Było więc sporo czasu na zrobienie porządnego parkingu i poszukanie kucharza na cały dzień.
Może jednak skupili się na przygotowaniu punktów widokowych na których brak i położenie nie można tam narzekać. A jest co oglądać.

Ta chmura wisiała tak przez cały rejs.

Z drzewami jest ciekawa historia. Rosną sobie na nagiej skale, praktycznie bez zapuszczania korzeni. Żyją dzięki ciągłym opadom deszczu, ponad 300 dni deszczowych w roku zapewnia im właściwe nawodnienie. Trzymają się siebie wzajemnie tworząc połączone skupiska, kooperacja taka jest dobra do czasu większej wichury, wtedy wiatr potrafi oderwać całe połacie drzew, które ściągają się jedne po drugich za zaczepione korzenie. Refleksja dla zarządzających ryzykiem. Podobno potrzeba około stu lat, żeby całe zbocze znów porosło drzewami. 

Na koniec trudno nie zauważyć jeszcze jednej nietypowej i kontrowersyjnej kwestii. Otóż wczesne odcięcie od reszty świata spowodowało nietypową ewolucję skutkującą fauną ograniczoną głównie do owadów i ptaków (ssaki reprezentowane były tu tylko przez dwa gatunki nietoperzy), zagrożonych niestety sprowadzonymi przez białych przybyszów nieznanymi tu drapieżnikami. Gwoli ścisłości należy dodać, że wcześniej przybyli na wyspę Maorysi zjedli wszystkie ogromne ptaki moa i przyczynili się tym samym także do wyginięcia orłów haasta, najcięższych w ziemskiej historii, które na moa polowały. Nie mniejszym jednak zagrożeniem dla endemicznych ptaków Nowej Zelandii okazały się zwierzęta sprowadzane dla rozrywki (i oswojenia nowego miejsca) z Europy i Australii. Ptaki te, nie przygotowane do nowego zagrożenia okazały się łatwym łupem, a drapieżne ssaki gwałtownie zaczęły się rozmnażać. Mieszkańcy Nowej Zelandii, budujący swoją tożsamość narodową w oparciu o oryginalną egzotykę swoich wysp i jej faunę i florę (dlatego sami o sobie mówią o sobie kiwi, a wizerunek tego nielotnego ptaka jest symbolem ilustrującym walkę o zachowanie zagrożonych gatunków) postanowili aktywnie walczyć o przywrócenie wyspom ich dawnego charakteru i wyeliminowanie gatunków napływowych, co dotyczy wszystkich ssaków, osobliwie poza dwunożnymi. Walka o czystość środowiska zaczyna się już na granicy, gdzie psy nie tropią narkotyków ale owoce, a wwożone jedzenie jest bardzo skrupulatnie oglądane. Kontrowersję budzi jednak program masowej likwidacji zwierząt uznanych za szkodniki. Realizuje się go poprzez masowe wykładanie trutki, zwanej 1080, odstrzał i aktywne polowania z użyciem samochodów, czego skutki widać wszędzie na drogach, gdzie co i rusz rozkłada się truchło jakiegoś futrzaka. Opos jest wrogiem numer jeden, nawet Greenpace pozwala na robienie z niego futer, uznając go za szkodnika. Futra oposa można kupić w wielu miejscach, ale bardziej jako wojenne trofea, bowiem nie w postaci płaszcza (cóż, nie da się ukryć, że nie są to norki), ale po prostu kawałka pokrytej włosiem skóry. Część ludzi sprzeciwia się takiemu radykalnemu rozwiązaniu, mówiąc, że trucizna szkodzi też niektórym ptakom, np. towarzyskim papugom kea, jednak jak na razie program oczyszczenia wyspy ze ssaków nie jest zagrożony. Rozwiązanie kontrowersyjne i porażające skalą technicznych trudności. Trudno wydawać wyroki, można tylko na tym przykładzie zastanawiać się nad skutkami ubocznymi różnorakiej działalności człowieka, które ciężko przewidzieć, a jeszcze ciężej odkręcić, a historia walki z konsekwencjami działań jest tragedią pomyłek (dawniej sprowadzano tam kolejne zwierzęta w celu kontrolowania populacji wcześniej przywiezionych drapieżników, które w rezultacie okazywały się jeszcze większym problemem - stąd chyba obecny radykalizm działań).

Ptaka moa i orła haasta zobaczyć można już tylko w muzeum.

Paproć powinna być obok kiwi symbolem Nowej Zelandii.

Prawdziwa dżungla z charakterystycznymi paprociami drzewiastymi.

Informacje o wyłożonej trutce. Tutaj ambitny plan oczyszczenia całego parku krajobrazowego z gryzoni-szkodników.

Pingwiny też są zagrożone. Okazuje się, że ochrona przyrody rodzi wiele moralnych dylematów.

Podróż z dziećmi po Nowej Zelandii jest łatwa, dość często można znaleźć plac zabaw, czasem naprawdę rewelacyjny. Jednak, żeby naprawdę zwiedzić Nową Zelandię trzeba ruszyć pieszo na szlak albo popływać kajakiem, co z maluchami jest utrudnione. Większość sportowych atrakcji dostosowanych jest jednak dla trochę starszych dzieci, część tylko dla dorosłych.

Najlepiej zwiedzać łodzią,

kajakiem

i na piechotę.

Czy wrócimy kiedyś do Nowej Zelandii? Nie jesteśmy przekonani. Jeżeli zamieszkamy kiedyś w Singapurze, to chętnie wybiorę się do Queenstown na narty. Na pewno zapamiętamy tamtejsze widoki, będziemy wspominać i polecać innym, a wydrukowane zdjęcia powiesimy na ścianie.

1 komentarz :

  1. Miękka trawa pastwisk przypomina Bieszczady. Warto będzie to porównać. W.

    OdpowiedzUsuń