W Nyaung Shwe, gdzie mieszkaliśmy imponował nam dynamizm zmian i widoczny entuzjazm ludzi czujących chyba idącą z turystami zmianę. Coś się ruszyło, na razie jeszcze nieśmiało, ale myślę, że w przeciągu kilku lat dokonają się tam duże przeobrażenia. Po drodze obserwowałem, czy to wrażenie utrzyma się także w miejscach poza turystycznym zagłębiem. Widzieliśmy ludzi pracujących w polu w warunkach z początków ubiegłego wieku, a często i dawniejszych, bo nawet prymitywne maszyny nie są w powszechnym użyciu i nierzadko widzi się koński zaprzęg. Na drodze dużo małych traktorków i ciężarówek, jak z lat 50-tych, tak przynajmniej wyobrażam sobie tamtą epokę w Polsce. Chatki w większości drewniane, gdzieniegdzie pojawiają się murowane domy, budowane jednak bardzo chałupniczymi metodami. Zatrzymaliśmy się po drodze w większej wiosce, gdzie akurat odbywał się targ. Byliśmy jedynymi turystami i wzbudziliśmy niemałą sensację. Ceny owoców były śmiesznie niskie, widać było, że turyści jeszcze nie zepsuli tam rynku. Nie widać spektakularnej nędzy, jaką gdzieniegdzie widzieliśmy w Indiach, ale bieda jest powszechna. Krajobrazowo byłem rozczarowany. Droga przez długi odcinek kręciła się efektownymi serpentynami, ale górskie krajobrazy nie robiły szczególnego wrażenia. Może po Nowej Zelandii stałem się bardziej wymagający, może pogoda nie sprzyjała, a może było za mało egzotyki. Większe emocje budził stan dróg, a zwłaszcza tworzonych ad hoc objazdów. Co ciekawe w kilku miejscach widzieliśmy jak naprawia się i rozbudowuje drogę. Wygląda na to, że pracuje przy tym cała wieś, łącznie z dziećmi i kobietami noszącymi niemowlęta w chustach. W każdym razie nie ma żadnych specjalnych ekip, a jedynym bardziej specjalistycznym sprzętem jest wiekowy walec drogowy, który wyraźnie jest towarem deficytowym i obsługuje kilka budów. Nic dziwnego, że taka prowizorka nie utrzymuje się długo i po krótkim czasie nawierzchnia przypomina ser szwajcarski. Rozczulają tylko napisy "safety first" wiszące na konstrukcjach, do których bałbym się podejść i obserwowane z objazdów poprowadzonych brodem szerokiego strumienia. Sam bym tam nie wjechał, dobrze, że mieliśmy kierowcę. W dodatku po dowiezieniu nas na miejsce miał w planach powrót tą samą trasą po ciemku, twardy zawodnik. I to wszystko za 110 USD.
Poza turystycznymi spotami nie jest już tak optymistycznie. Widać nieśmiałe próby jakiegoś rozwoju, ale skok cywilizacyjny jaki jest tu do wykonania jest ogromny. Być może wzmożony ruch turystyczny wymusi zbudowanie lepszej drogi, ale może po prostu postawią na tanie linie lotnicze, bo mając w perspektywie dwunastogodzinną podróż samochodem z Baganu do Yangon szukamy już biletów na samolot.
Po tych wszystkich przygodach przyjechaliśmy do Mandalay. Było już ciemno, zjedliśmy więc kolację i poszliśmy spać planując od rana zwiedzanie miasta.
W hotelu za taksówkę na cztery godziny chcieli 30 USD, co wydało nam się lekką przesadą, jednak po krótkiej próbie znalezienia czegoś tańszego na własną rękę powróciliśmy potulnie do hotelu i zgodziliśmy się na ich ofertę. Niestety, z każdym przejechanym kilometrem upewnialiśmy się, że w Mandalay najładniejsza jest nazwa. Widać duży kontrast z Yangonem, który, chociaż biedny, brudny i skromny, to w porównaniu z Mandalay jest oazą piękna i porządku. Z ciekawostek, nie ma tam w ogóle motorków, tak charakterystycznych dla tego obszaru świata. Cały ruch, bardzo zresztą natężony, ciągle tworzą się gigantyczne korki, jest samochodowy. Jeżeli dobrze zrozumiałem taksówkarza, motorki są w mieście zakazane. Trochę ułatwia to poruszanie się piesze i przechodzenie przez jezdnię (ale wciąż jest to nie lada wyzwanie, zwłaszcza z dwoma wózkami). Tutaj żadnych zakazów nie ma, motorki pędzą jak szalone, chodników praktycznie brak (w Yangon mocno narzekaliśmy, ale chociaż były), wózki stoją więc w hotelu, a my jeździmy taksówkami i chodzimy na piechotę.
Mandalay urządzone jest dziwnie. W centrum znajduje się ogromny, otoczony fosą i wysokim murem, teren pałacu. Sam pałac jest stosunkowo niewielką budowlą w środku wielkiego parku, całość zajmuje chyba ponad połowę obszaru miasta. Nikt nie poleca zwiedzania tego miejsca, więc ograniczyliśmy się do zobaczenia go ze wzgórza. Można tam, z terenu świątyni na szczycie, zobaczyć z góry panoramę całego miasta i okolic. Ciekawe, że z góry wygląda ono zachęcająco - dużo zieleni, gdzieniegdzie malownicze wieżyczki stup. Trzeba zjechać na dół i znaleźć się pośród szarych, brudnych uliczek żeby wrażenie prysło. Dodatkowo zniesmacza nas nakaz zdejmowania butów nie ograniczony zwykle do samych świątyń, ale rozciągnięty szeroko na tereny przyświątynne, gdzie trzeba ostrożnie stąpać po brudnym chodniku. Ze śmiechem wspominaliśmy, że Emilka miała opory stąpając boso po miękkich dywanach meczetów. Muszę przyznać, że muzułmanie mają to lepiej przemyślane. Co ciekawe, często w miejscach gdzie wymagane jest zdjęcie butów można jeździć samochodem i jakoś nikomu to nie przeszkadza. W świątyniach jest lepiej, bo marmurowe posadzki są tylko zakurzone i nie budzą odrazy. Nie pokrywają ich też czerwone plwociny betelu, ten brzydki nałóg na szczęście tam nie ma wstępu.
Tutejsze świątynie to osobny temat. W morzu powszechnej biedy i bylejakości to jedyne pozytywnie wyróżniające się miejsca. Wysokie, ozłocone stupy, wypolerowane stopami wiernych marmury, kapiące od złota posągi Buddy, misternie zdobione dachy i wieżyczki pagod wyglądają malowniczo. Efekt psuje trochę zamiłowanie do tandety, wyrażające się najwyraźniej przez umieszczenie kolorowych ledowych światełek tworzących niejako aureolę wokół nierzadko starych i ładnych posągów Buddy. Po przymknięciu na to oka, zwiedza się przyjemnie, zwłaszcza, że atmosfera jest zwykle swobodna, wszędzie można robić zdjęcia, nawet mnisi buddyjscy strzelają fotki smartfonami, nikt nie obraża się na biegające i śmiejące się dzieci.
Atmosferę sielanki burzy tylko gorzka refleksja, że w tym potwornie biednym kraju cały wysiłek zdaje się iść na rozbudowę świątyń i produkcję dewocjonaliów, a ludzie prześcigają się w ozdabianiu świętych posągów złotymi płatkami. W świątyni Szwedagon mieliśmy przewodnika, który był chyba przedstawicielem bardziej światłego odłamu buddyzmu i tłumaczył nam, wbrew temu co działo się dookoła, że nie ma u nich kultu posągów i idoli. Nie przeszkadzało mu to z dumą tłumaczyć ile ton złota i drogocennych kamieni poszło na budowę ogromnej stupy i że biżuteria, która przyozdabia jego szczyt była zbierana przez stulecia, a punktem honoru każdej starszej pani w kolejnych pokoleniach było przekazanie złotej obrączki na ozdobę świątyni, a nie wnuczek. Brzmiało to dziwnie znajomo... Bogate zdobienia posągów tłumaczył tym, że ludzie w ten sposób dziękują za nauki Buddy, pokazują przy tym, że dobra doczesne mają w pogardzie. Może to i piękne, ale serce się kraje, kiedy człowiek rozejrzy się po okolicy świątyni i zobaczy w jakich warunkach żyją tam ludzie.
Samo Mandalay pozostawiło nas na razie z uczuciem niesmaku i z przyjemnością uciekliśmy do hotelu, a jesteśmy generalnie odporni i do tej pory nam się to nie zdarzało. Mamy nadzieję, że okoliczne atrakcje wynagrodzą nam szarzyznę i beznadzieję tego miejsca, którego brzydotę potęgują jeszcze nisko wiszące deszczowe chmury.
Żeby nie kończyć tak pesymistycznie, napiszę jeszcze kilka słów o hotelach, które zaskakują bardzo pozytywnie. Warunki są bardzo dobre, a obsługa naprawdę się stara, czuć, że nie wpadli jeszcze w rutynę. Można poczuć się wyjątkowo, wszystko jest do załatwienia, nic nie stanowi problemu, a klient jest najważniejszy. W ogóle baza turystyczna powiększa się szybko, powstają nowe hotele i restauracje przygotowane pod gusta zamożniejszych klientów, w wielu miejscach można płacić kartą, bankomatów jest coraz więcej, a w większości miejsc dolary są równoprawną walutą. Fakt, że zwracają uwagę na ich stan, banknoty nie mogą być wytarte, czy w jakiś sposób zniszczone, ale bez przesady, nie muszą być nieskazitelne. Pod tym względem jest dużo prościej niż się obawiałem po lekturze innych blogów.
Taki widok nie jest rzadkością.
Osobowy autobus.
Najbardziej popularny traktorek. Wszystko na wierzchu, albo często się psuje, albo szkoda kasy na osłonę silnika. Pewnie jedno i drugie.
Ruch na drodze stosunkowo niewielki, ale zróżnicowany.
Widząc coś takiego nie mogliśmy narzekać na komfort podróży.
Przypominają mi się filmy z lat 50-tych.
Motorem można przewieźć wszystko. Całą rodzinę, kozę, czy zawartość straganu.
Tu końska bryczka w wydaniu eleganckim.
Tylko jeden drobny szczegół (no, w zasadzie dwa) zdradza, że zdjęcie nie ma siedemdziesięciu lub więcej lat.
Z braku konia nada się i krowa. Fajne, przypomniały nam się Indie.
Takich zaprzęgów było więcej.
Można jechać i na oklep.
W wersji romantycznej, ku słońcu.
Budowa drogi. Nie wiem, czy w czynie społecznym, czy im za to płacą. Na tym zdjęciu nie widać ile osób jest zaangażowanych, nie widać też małych dzieci, ale za to jest walec.
Dziwiło nas po co te szlabany. Okazuje się, że ciężarówki z owocami, itp. muszą płacić myto. Szlaban jest tak ni to w górze, ni w dole - osobówka przejedzie, a większy musi się zatrzymać Sprytne i nie wymaga wysiłku od nadzorującego.
Co jakiś czas, znienacka, wyskakiwała zza zakrętu efektowna świątynia.
Droga w wersji asfaltowej...
... wodnej (jeden z atrakcyjnych objazdów) ...
... i bitej (inny objazd).
Lokalny targ. Arbuzy tanie, ale niestety okazały się niewypałem. Jeden zepsuty, drugi niesmaczny.
Takie gałęzie uciera się na drobną mączkę, miesza z wodą i taką mazią smaruje się twarz. Dla urody i ochrony przed słońcem, a także dla dobrej cery. Najpierw dziwiło, teraz przywykliśmy. Jednak do upiornego, wampirzego uśmiechu czerwonych po betelu zębów jakoś nie mogę się przyzwyczaić.
Mydło i powidło, jak to na targu.
Droga wiła się przez góry. Gdzieniegdzie widać było wraki samochodów, które spadły w przepaść.
Plakat obrazujący dumę z obrastania posągu złotym tłuszczykiem. Widać jak przybrał przez 25 lat. Gdyby jeszcze kraj rozwijał się w takim tempie...
Wierni wciąż dokładają kolejne warstwy złotych płatków.
Płeć piękna trzymana jest na dystans.
W taki dzwon można uderzyć po złożeniu datku na świątynię (np. przez przylepienie złotego płatka).
Kuriozum. Na szczyt góry, do świątyni prowadziły takie piękne ruchome schody. Oczywiście trzeba było jechać na bosaka, masaż stóp gratis.
Na górze było już ładnie, w określonej estetyce.
W buddyzmie birmańskim mają specyficzną astrologię - ważny jest dzień tygodnia w którym się człowiek urodził. Każdy dzień ma swój zwierzęcy symbol i odpowiednią figurkę Buddy. Należy odszukać swoją i polać ją wodą. Co zabawne, oboje z Emilką jesteśmy z wtorku, a nasze dziewczynki obie z czwartku. Bardzo się to podobało naszemu przewodnikowi.
Złote stupy ładnie wyglądają na tle błękitnego nieba. To zdecydowanie największa atrakcja turystyczna Birmy.
Te miski zawierają świętą wodę do picia, coś jak źródełko w Licheniu (wnoszę po tym, że jedna pani piła). Nie skusiliśmy się jednak.
Okolice miasta widziane z góry.
A oto i samo miasto. Na środku widać mur, który ciągnie się przez całe zdjęcie. To jeden bok kwadratu, widać tu absurdalną skalę terenu pałacowego.
I nasze dwie księżniczki w "odpustowych" koronach ze straganu z dewocjonaliami. W takich nakryciach głowy robią jeszcze większą furorę.
Super opisy Żółty, docieram w miejsca, które miałem w planie zobaczyć na własne oczy. Zaoszczędziłeś mi trochę czasu i pieniędzy ;-)
OdpowiedzUsuńWataCha
Usuń