Wreszcie się udało! Po latach wyobrażania sobie jak to wygląda "na żywo" dotarliśmy do Baganu, naszego głównego celu birmańskiej eskapady. Jest jeszcze piękniej niż na zdjęciach. Ale po kolei...
Skąd wzięło się kilka tysięcy świątyń na niespełna czterdziestu kilometrach kwadratowych? Początki sięgają panowania króla Anawrahta (1044 r.), który po nawróceniu się na buddyzm poprosił króla Monów, Manuha o kilka buddyjskich relikwii i tekstów. Kiedy Manuh odmówił Anawrahta najechał na jego terytorium i wywiózł do Baganu wszystko co przedstawiało jakąkolwiek wartość (oraz mnichów, architektów, budowniczych i samego Manuha). Następnie Anawrahta rozkazał wybudować świątynie sławiące Buddę. W ciągu 200 lat, na tym niewielkim obszarze powstało ich podobno ponad pięć tysięcy. Niestety świetność nie trwała długo. W 1287 r. królestwo zostało najechane przez Mongołów i mocno zniszczone. Sytuację pogorszyło jeszcze trzęsienie ziemi, które dotknęło Bagan w 1975 r. Podobno pod koniec XIII wieku świątyń było 4446. Po trzęsieniu ziemi naliczono ich 2230.
Teren, na którym położone są świątynie jest płaski jak naleśnik, ale jednak dość rozległy, więc jeśli nie jest się zawodowym maratończykiem lepiej postarać się o jakiś środek transportu. Można pagody zwiedzać samochodem, bo drogi są względnie przejezdne, ale to wydało nam się jakieś takie mało romantyczne i ograniczające. Najlepszy byłby rower tyle, że znalezienie fotelików dla dzieci graniczyło z cudem (swoją drogą pamiętam, że jako małe dziecko byłam wożona na ramie albo na bagażniku i jakoś żyję i mam się dobrze, ale dzisiaj by to chyba nie przeszło:)). Można też wynająć mały konny powóz (co zresztą uczyniliśmy ostatniego dnia i muszę przyznać, że taki sposób zwiedzania miał masę uroku), ale dla nas rozwiązaniem idealnym okazały się elektryczne skuterki. Ich akumulatory pozwalają na pokonanie około 40 kilometrów, są łatwe do prowadzenia, nieźle sobie radzą na polnych drogach i co najważniejsze: mają specjalne siodełko, na którym można wygodnie ulokować małego pasażera. Dziewczynki pokochały motorki od pierwszego wejrzenia. My też. Wynajęcie skuterka na cały dzień to koszt około 7 USD. Dla porównania: samochód z kierowcą to około 40 USD, a konny powóz to około 25 USD.
Skoro zatem znaleźliśmy idealny środek transportu ruszyliśmy na podbój świątyń. Fajne jest to, że można pojechać gdzie się chce. Bilet za wstęp do całej strefy archeologicznej Bagan (20 USD za osobę) kupuje się od razu po przyjeździe na lotnisku albo na przystani, a potem już hulaj dusza. Tylko raz, i to podczas zachodu słońca (o czym później) zdarzyło się, że ktoś nam ten bilet sprawdził, a poza tym ma się całkowitą swobodę podczas zwiedzania. Po Australii i Nowej Zelandii, gdzie prawie wszędzie chodziło się wytyczonymi szlakami i ścieżkami ta swoboda mnie zachwyciła. Mogę jechać w dowolnym kierunku (co najwyżej zakopię się w piasku), mogę spędzić w świątyni dowolną ilość czasu (i nikt nie dyszy mi w plecy), mogę wejść na pagodę i z góry podziwiać ten zupełnie nieprawdopodobny krajobraz. I mimo rozpoczynającego się boomu turystycznego w większości miejsc nikogo nie ma. Turyści spotykają się właściwie tylko w większych, najbardziej znanych pagodach, ale i tam nie ma tłumów. Nie ma problemu, żeby zrobić zdjęcia bez turystów w kadrze, co w Tajlandii było praktycznie niemożliwe. Nie ma też problemu, żeby znaleźć sobie swoją "własną" pagodę, przy której można spokojnie podumać i nikt nam nie przeszkodzi. Ciekawe jak długo tak jeszcze będzie. Podobnie było na początku lat dwutysięcznych w kambodżańskich świątyniach, a kiedy kilka lat później pojechała tam moja koleżanka opowiadała, że stała w kolejce, żeby zrobić zdjęcie w co bardziej malowniczych miejscach... Tutaj w każdym razie jedyny moment dnia, kiedy widać, że turystów jest sporo (ale jednak nie tłum) to zachód słońca, kiedy turyści zbierają się w czterech pagodach, z których jest najlepszy widok. My też oczywiście pierwszego dnia wdrapaliśmy się ze wszystkimi i oglądaliśmy zachód. Ale następnego dnia weszliśmy na pagodę jakąś godzinę wcześniej, kiedy było już przyjemne popołudniowe światło, a turystów dookoła nie było w ogóle i dopiero wtedy poczuliśmy magię... Niesamowicie było siedzieć na górze pagody, w ciszy zakłócanej jedynie śpiewem ptaków i podziwiać magiczny pejzaż.
Swoją drogą Bagan to zupełnie inna Birma, niż ta którą widzieliśmy dotychczas. Widać, że otwarcie na przemysł turystyczny zaczęło się właśnie tutaj i tutaj kraj jest najbardziej "dopieszczony". Są lepsze drogi (a nawet uliczne latarnie), główne ulice są zdecydowanie czystsze i bardziej zadbane. Są tu nawet rabaty i kwietniki (czego wcześniej nigdzie w Birmie nie widzieliśmy). O takich rzeczach jak dobre hotele, restauracje, bankomaty, kantory itp. nie ma już nawet co pisać, bo to widzieliśmy też w innych miejscach. Ale jedno pozostaje niezmienne: przemili, uśmiechnięci, serdeczni ludzie. Mimo tego, że wyraźnie zaczynają żyć z turystyki nie ma się poczucia, że jest się dwunożnym portfelem. Nie ma takiej nachalności jakiej doświadczyliśmy na przykład w Indiach. Tam prawie zawsze jeśli ktoś nas zaczepiał i chciał z nami porozmawiać okazywało się, że chodzi o jakieś zakupy. Tutaj zaczepia nas wiele osób, żeby po prostu się przywitać, zamienić dwa słowa, zagadnąć o dziewczynki. I nic potem od nas nie chcą. Jaka miła odmiana.
A i zakupy tutaj są przyjemne. Przy większych pagodach są porozstawiane stoiska, ale nie ma na nich bazarowego badziewia. Jest naprawdę ładne lokalne rękodzieło: wyroby z laki, maski, rzeźby, obrazy malowane na gruntowanym piaskiem płótnie (mamy już dwa, niedługo zabraknie nam ścian w domu, żeby to wszystko powiesić:)) i kolorowe tkaniny. I ceny są naprawdę rozsądne, a po targowaniu robią się nawet bardzo rozsądne. Tylko dlaczego miejsca w plecakach tak mało?
Stragany straganami, ale ciekawe jest też to, że w cieniu tych spektakularnych świątyń toczy się normalne życie. Z tyłu za pagodą stoi dom, pasą się kozy, wielkie świnie buszują po łące i biegają rozbawione dzieci. Z górnych tarasów na pagodach ogląda się nie tylko martwą strefę archeologicznych cudów, ale też codzienne życie wioski. To jest coś, co mnie w birmańskiej wersji buddyzmu zachwyca. Świątynia to nie rytuał uskuteczniany przez godzinę w niedzielę. Świątynia to część codziennego życia.
Teraz jesteśmy już w Rangunie, jutro lecimy do Bangkoku i przygotowujemy się psychicznie do męczącego lotu do Polski. Birmę zostawiamy za sobą, ale zapamiętamy długo widok tamtejszych świątyń.
piątek, 23 stycznia 2015
wtorek, 20 stycznia 2015
Okolice Mandalay
Z uwagi na opóźnienie postanowiliśmy zmienić trochę plany, korzystając z tego, że od razu umówiliśmy się z naszym przewodnikiem na następny dzień. Zaczęliśmy, trochę spontanicznie, od Paleik, ponieważ Emilka znalazła w przewodniku informację, że jest tam fajna świątynia węży, gdzie mieszkają trzy wielkie pytony owinięte wokół pomnika Buddy, które o 11:00 są myte i karmione. Zdążyliśmy na czas, ale rzeczywistość okazała się trochę mniej romantyczna. Owszem, historia głosi, że w 1974 roku trzy pytony wypełzły z lasu, wlazły do świątyni i owinęły się wokół jednego z posągów. Ale obecnie, na pamiątkę tamtego zdarzenia, o jedenastej przynoszą do świątyni trzy węże i odbywa się ich kąpiel i rytualne karmienie. Dzieciom się podobało, węża można było dotknąć i zobaczyć z bliska. Poza tym niczego szczególnego tam nie ma, ale brawa za marketing. Dalej pojechaliśmy do Mingunu, głównego celu dnia, reklamowanego jako szczególnie piękne miejsce. Zobaczyliśmy tam trzy atrakcje: piękną białą pagodę, drugi co do wielkości dzwon na świecie i pagodę wykutą w skale. Szczerze mówiąc nie rozumiemy czemu przewodniki tak promują to miejsce, wydaje nam się, że Awa jest ciekawsza. Później udaliśmy się do Sagaing, miasta wyjątkowo wielu klasztorów. Wjechaliśmy najpierw na górę, podziwiać sto posągów Buddy i widok na panoramę okolicy. Potem obejrzeliśmy jeszcze kilka pagod, zobaczyliśmy miejsce skąd pochodzi większość posągów Buddy w Birmie i imponujący most żelazny. Dzień udany, ale nastawialiśmy się na więcej.
Wracając do hotelu widzieliśmy koło ruchliwej drogi małą dziewczynkę, miała może 6, czy 7 lat, która w chuście niosła maleńkie dziecko. Widać było, że zajmuje się nim przez cały dzień. Wcześniej spotkaliśmy dzieci pracujące przy budowie drogi, czy sprzedające pamiątki. Jaki kontrast z naszymi, którym po każdej wizycie na bosaka w świątyni myjemy nogi wodą butelkowaną, a przemiły taksówkarz, bardzo przejęty, wyciera im nogi specjalnie przyniesionym ręcznikiem. Musimy tym wzbudzać niezłą sensację.
W pagodzie węży wszystko sugerowało bliskość gadów, szkoda, że żywych nie mogliśmy nigdzie znaleźć. W końcu je przynieśli, ku naszemu rozczarowaniu nie czekały owinięte o Buddę.
Mycie i wycieranie.
Po kąpieli czas na obiad. Za drobną opłatą można napoić węża jajkiem.
Zasadniczo stupy są złote, ceglane lub białe, czasem w różnych kombinacjach tych kolorów.
Tu kolor biały.
Wszystko białe, poza podłogą.
Tu drugi największy dzwon świata. Największy mają w Moskwie.
W środku jest tylko mała figura Buddy. Największą atrakcją jest wdrapanie się na górę, ale taki sam widok mieliśmy z pagody powyżej, więc nie skorzystaliśmy.
Drugiego dnia zaczęliśmy od Amarapury, gdzie uczestniczyliśmy w ciekawym "dokarmianiu mnichów" - otóż codziennie o stałej porze na terenie klasztoru gromadzą się ludzie z darami dla mnichów (i liczni gapie) i wrzucają je do mnisich jałmużnych misek, gdy ci przechodzą gęsiego wzdłuż szpaleru darczyńców. W tej kolejce stoją mnisi i uczniowie prowadzonej przez nich szkoły. Wygląda to osobliwie, a liczba ofiarujących jest dowodem na to, że faktycznie Birma jest w czołówce krajów (w lokalnej gazecie przeczytałem, że na pierwszymi miejscu), gdzie ludzie są najbardziej szczodrzy. Widząc przepych miejsc kultu i kontrast do reszty kraju można w to łatwo uwierzyć, jednak ta dobroczynność jest wyraźnie ukierunkowana. Niestety, nie doczekaliśmy końca ceremonii, przepłoszył nas bowiem deszcz. Licząc na zmianę pogody pojechaliśmy do Inwy, zwanej przez turystów Awą. Zaczęło się ciekawie, trzeba było bowiem porzucić samochód i przepłynąć promem przez rzekę. Tam mieliśmy wziąć końską bryczkę, zwiedzić pięć głównych punktów i wrócić. Zaczęło się dobrze, dziewczynkom podobało się w karocy, siedziały zadowolone w koronach na głowach. Brak samochodów i motorów był przyjemną odmianą, a miejsce było urokliwe. Najpierw trafiliśmy do klimatycznego starego drewnianego klasztoru. Zaczęło kropić. Potem pojechaliśmy do kamiennej pagody. Lunęło. Przy następnej atrakcji już nie wysiedliśmy, lało jak z cebra, poprosiliśmy o odwiezienie na prom. Bryczka niby miała dach, ale niewiele pomagał. Zwłaszcza mi, który siedziałem na koźle, koło woźnicy próbując chronić aparat przed strumieniami wody. Koła pojazdu grzęzły w błocie, czekałem tylko kiedy pęknie oś. Przemoczeni dojechaliśmy do przystani, gdzie w błoto zapadało się do kostek. Do tego trzeba było zejść w dół po dużej stromiźnie, a po drugiej stronie podejść pod górę. Wszystko w rzęsistym deszczu. Koszmar. Po tej przygodzie pojechaliśmy od razu do hotelu wziąć ciepłą kąpiel i odpocząć. Szkoda, bo w słońcu byłoby tam bardzo fajnie. Nie mieliśmy szczęścia do pogody w Mandalay, stąd może po części brak zachwytów. Pod koniec dnia rozpogodziło się i wyszło słońce. Ale my już szykowaliśmy się do wyjazdu.
Nie dam teraz głowy, czy było ich stu. W każdym razie bardzo wielu.
Tutaj z zewnątrz. Co ciekawe, w środku wmurowanych jest mnóstwo tabliczek z informacją o darczyńcach. Można taką mieć już od 50 USD (a może i mniej), są ludzie z całego świata.
Widok z góry na miasto świątyń. Połączone są schodami, po których można odbywać długie pielgrzymki.
Tutaj powstają wszystkie współczesne posągi buddyjskie Birmy. Masa figur gotowych i masa półproduktów przy których uwijają się rzemieślnicy z piłami tarczowymi i wiertarkami. Wszystko odbywa się na ulicy, można zobaczyć proces powstawania dzieła. I wszystko to ręczna robota. Co ciekawe głowę rzeźbi się na końcu.
Symetria jest w cenie.
Kolejny dowód.
Wieczorne połowy.
Najdłuższy most tekowy świata. 1.2 km.
Dokarmianie mnichów i ich uczniów.
Miski mają jeden rozmiar, przez co najmłodsi wyglądają z nimi zabawnie.
Mrówcza praca przy krosnach jak z połowy XVIII w. Pomyśleć, że już 50 lat później Jacquard zautomatyzował proces tworzenia wzorów (karty perforowane), a tutaj kobiety tracą wzrok cały dzień przekładając nitki. Chyba, że to tylko wabik na turystów, trudno uwierzyć, że wszystkie wyroby ze sklepu obok powstały w taki sposób.
Śliczna dziewczynka o smutnych oczach. Ma jakieś 10 lat. Nie takie powinna mieć dzieciństwo, świat głupio jest urządzony.
Już jedziemy bryczką. Koń był bardzo dzielny.
Mistrz i uczniowie. On powoli odczytuje zdania z książki, oni pochyleni czołami do ziemi.
Młodzi uczniowie przyklasztornej szkoły.
Nasza karoca w pełnej krasie i woźnica. Zaraz zacznie lać.
Następnego dnia mieliśmy prom do Bagan. Wypływał o siódmej rano, ale trzeba było zameldować się o 6:30, dzień rozpoczęliśmy więc jeszcze ciemną nocą. W dodatku Mandalay na pożegnanie podarowało mi zatrucie pokarmowe (dziewczynom jakoś nie smakowało w tej knajpie, a ja jadłem za dwóch i dostałem za swoje), wsiadałem więc na statek ledwo żywy. Podróż reklamowana jest jako malowniczy i wygodny sposób dotarcia do Baganu, na miejscu mieliśmy być o 16:30. Pogoda była ładna, świeciło słońce, płynęliśmy sobie leniwie patrząc na mijane po drodze krajobrazy. Było to dość monotonne, ale urozmaiceniem był widok ludzi piorących, lub kąpiących się w rzece, tudzież małych rybackich łódeczek przepływających nieopodal. Czas mijał dość szybko i koło czwartej byliśmy już gotowi do zejścia na ląd. Niestety, okazało się, że to jeszcze nie tu. Jakiś pan z obsługi powiedział, że dopłyniemy na szóstą. Trochę wydłużyły nam się miny, bo nie wyglądało na to, żebyśmy mieli jakieś opóźnienie. No, trudno. Koło szóstej faktycznie przycumowaliśmy, jednak okazało się, że to tylko jeden z kolejnych przystanków, a do Bagan jest jeszcze kawałek. Dopłynęliśmy na miejsce dobrze po siódmej, w zupełnych ciemnościach. Gdybyśmy wiedzieli jak to będzie wyglądało pewnie polecielibyśmy samolotem.
Wszędzie na brzegu piorą i suszą.
Wszytko ręcznie.
Gdy zatrzymywaliśmy się po drodze dziewczyny wskakiwały do wody i sprzedawały banany.
Pralnia.
Metody tradycyjne.
Kąpiel w rzece.
Widok z perspektywy.
Rybackie chatki.
Co jakiś czas w oddali lub między drzewami wypatrzeć można było pagody.
Widząc ten most łudziliśmy się, że to już Bagan. Niestety, przyszło nam płynąć jeszcze dwie godziny.
Jeżeli dotychczasowa relacja nie zachęca do odwiedzin tego kraju, to zdradzę, że w Bagan odkryliśmy (jeszcze) piękniejszą stronę Birmy. Ale o tym następnym razem.
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)