niedziela, 16 listopada 2014

Z Adelaide do Melbourne, czyli życie w drodze...

Cztery dni temu odebraliśmy z wypożyczalni campervana i rozpoczęliśmy naszą australijską przygodę. Przez najbliższy miesiąc to autko będzie naszym domem:

Jako, że staramy się podróżować w miarę ekonomicznie (co w Australii jest naprawdę bardzo trudne), wypożyczyliśmy najmniejsze z aut, w których mogą spać cztery osoby. Ma to też dodatkową zaletę, bo autko jest rozsądnych rozmiarów i da się nim normalnie parkować w miastach. Po tutejszych drogach jeżdżą często prawdziwe kolosy, z łazienkami, oddzielną sypialnią, kuchnią i częścią wypoczynkową. Naprawdę domy na kołach, ale takim pojeździmy jak już zasłużymy na hojną polską emeryturę.:)

Tymczasem trzeba przyznać, że podróżowanie campervanem jest całkiem wygodne. Mamy część kuchenną z wodą, lodówką i kuchenką gazową, a tył auta, w którym w ciągu dnia podróżują dziewczynki, na noc przekształca się w dwa łóżka. Dolne, na którym śpią damy jest całkiem ok, ale górne, na którym śpi Marcin przypomina trumnę. Dzięki temu mój mąż co rano odradza się na nowo.:)

Największą zaletą podróżowania campervanem jest jednak możliwość spania w miejscach z takim widokiem:

i jadania śniadań w takich okolicznościach:


Był to jak dotąd najfajniejszy nocleg podczas całej wyprawy. Nie miałam nigdy wcześniej okazji spać "na dziko". Zawsze były to jakieś kempingi, pola namiotowe itp., a tu był klif z zapierającym dech widokiem na ocean i leżące u podnóża miasto. I żywego ducha wokół... Aż się nie chciało jechać dalej! Niestety wody i prądu starcza nam tylko na jedną noc w dziczy. Kolejną musimy spędzać na kempingu, żeby się "naładować".

Swoją drogą kempingi w Australii, a przynajmniej kempingi wielkiej czwórki, to klasa sama w sobie. Naszą pierwszą campervanową noc spędziliśmy na takim kempingu w Adelajdzie. Sterylnie czyste łazienki, wygodne publiczne kuchnie ze wszystkimi potrzebnymi utensyliami i narodowa świętość, czyli wszechobecne urządzenia do barbecue. Bardzo zresztą fajne w użyciu, bo bez żadnego rozpalania, babrania się z węglem i rozpałką. A dla dziewczynek istny raj: dwa baseny, wielki plac zabaw i olbrzymia trampolina, na której najlepiej bawił się chyba Marcin.:) A wszystko zadbane i perfekcyjnie zorganizowane. Podobnie jak wszystko w Australii...

Po czterech dniach pobytu, trudno się jeszcze wypowiadać o tak ogromnym kraju, ale na razie słowa, które najbardziej oddają nasze wrażenia to właśnie porządek, pustka i przestrzeń. To wszystko uderza szczególnie mocno po ponad dwóch miesiącach pobytu w chaotycznej i zatłoczonej Azji. Tutaj wszystko jest takie estetyczne. Widzimy przepiękne krajobrazy, ale zawsze przy tym widzimy ogromną dbałość ludzi o otoczenie. Tu nic nie jest pozostawione same sobie. Jeśli plaża czy widok na ocean, to z odpowiednio zorganizowanym dojściem i tablicą informacyjną. Jeśli pastwiska, to czyściutkie, równiutkie, ogrodzone (i żaden fragment ogrodzenia broń Boże nie jest uszkodzony). Drzewa rosną w idealnych rzędach i są jednakowo poprzycinane. Wszystkie znaki i tablice informacyjne wyglądają jak nowe. Nawierzchnia utwardzonych dróg bez żadnych kolein. Nigdzie nie widać, tak charakterystycznych dla polskich poboczy, czy przydrożnych lasów, śmieci. A najdziwniejsze jest to, że w ogóle nie widać, żeby ktokolwiek się tym zajmował. Nawet remontów dróg nie robią :). A propos zajmowania się czymkolwiek, to tu są niezłe godziny pracy. Po 17 nie udało nam się już zrobić zakupów, a o 17.30 zamknęli nam kemping i nie udało się wjechać. Nic tylko tu pracować!

Pierwszego dnia obejrzeliśmy sobie Adelaide, ale powiedzmy sobie szczerze, że to nie miasta przyciągają tu turystów (no może poza Sydney). Adelaide jest dosyć nudne, ale ma bardzo przyjemny ogród zoologiczny. Pierwszy raz w życiu zobaczyliśmy misie panda (jedyne na południowej półkuli), orangutany i naprawdę olbrzymie tygrysy z Sumatry.

A potem ruszyliśmy w trasę.  Mamy plan dojechania do Brisbane, gdzie oddajemy campervana. Na koniec lecimy do Sydney, gdzie spędzimy kilka dni już bez auta i skąd lecimy do Nowej Zelandii.

Od początku widoki były piękne:









ale kiedy dotarliśmy do Great Ocean Road widoki po prostu wbiły w ziemię:















A dzisiaj kończymy dzień w jednym z najdalej wysuniętych na południe punktów Australii, czyli Cape Otway, na kempingu "pod koalami". Takie słodziaki zwisają z okolicznych drzew:








6 komentarzy :

  1. Wpis był robiony wczoraj ale dopiero dzisiaj udało się nam go wrzucić do sieci. Jesteśmy już w Melbourne (wiadomość dla Agaty;))

    OdpowiedzUsuń
  2. Rzeczywiście zdjęcia wbijają w ziemię :))))

    OdpowiedzUsuń
  3. Patrycja Kowacka21 listopada 2014 11:05

    Łał! Zdjęcia niesamowite, widoki naprawdę robią wrażenie, zazdroszczę podróży kamperem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zlapalismy bakcyla campervaningu i ja już zaczynam planować kolejne trasy w Australii i w Stanach. Może wybierzecie się z nami ;)

      Usuń
  4. Patrycja Kowacka21 listopada 2014 11:06

    Miś na zdjęciu nr 2 wygląda jak z widokówki :)

    OdpowiedzUsuń