Dzisiaj wyjechaliśmy z parku narodowego Wilsons Promontory, położonego na najdalej wysuniętym na południe krańcu Australii. Podobno jest to ulubiony park mieszkańców Victorii i muszę przyznać, że rozumiem tę miłość. Było naprawdę pięknie. Malownicze góry, pierwotne lasy, przecudne wybrzeże oceanu i obłędne plaże. Szczególnie Squeaky Beach, na której idealnie biały i drobniutki jak mąka piasek lekko "popiskuje" pod bosymi stopami. Do tego doskonały turkus oceanu, olbrzymie głazy, kojąca zmysły pustka i mamy prawdziwy raj. Matka Natura jest genialna...
Udało nam się namówić dziewczynki na dłuższe spacery i zdobywanie okolicznych szczytów. Najlepsze jest to, że można tam iść i iść i nie spotkać żywego ducha. A do tego szlaki są tak wytyczone, że w jednej chwili jesteś na plaży, a kilkaset metrów dalej spoglądasz na wybrzeże z góry. I do tego zero ludzi. Tyle piękna tylko dla nas!
Do Wilsons Promontory przyjechaliśmy z Philip Island, na którą udaliśmy się skuszeni przewodnikowymi opowieściami o wyłaniających się o zachodzie słońca z oceanu tysiącach małych pingwinków, które po całym dniu połowów wracają na noc do swoich gniazd na lądzie. Tutaj przeżyliśmy nasze największe, jak dotąd, australijskie rozczarowanie. Pingwinki owszem były, ale sposób w jaki można je było podziwiać okazał się daleki od naszych wyobrażeń. Wyobraźcie sobie olbrzymie, do bólu skomercjalizowane centrum turystyczne, do którego przybywają (obowiązkowo godzinę przed oczekiwaną porą wyjścia pingwinków z oceanu) hordy turystów w liczbie znacznie przekraczającej naszą tolerancję. Swoją drogą ta godzina przyjazdu jakoś nieodparcie wiąże mi się z faktem, że kawiarnia i sklep w tymże centrum muszą zarobić na swoje istnienie, bo innego uzasadnienia brak. Po odczekaniu tejże godziny turyści są kierowani na UWAGA: trybuny wybudowane na plaży. Kilkanaście rzędów ław ciągnie się na długości kilkudziesięciu metrów. I co najlepsze, w powszedni dzień, poza szczytem sezonu, te trybuny były wypełnione ludźmi. Na piasek plaży zejść nie można, bo pilnują tego porządkowi. I cały ten tłum w napięciu czeka na około 30-centymetrowe pingwinki. Kiedy wreszcie się pojawiają, okazuje się, że są tak daleko, że w zasadzie widać tylko jakieś zabawnie ruszające się kształty. Nie można sobie nawet przybliżyć pingwinków zoomem aparatu, bo obowiązuje całkowity zakaz ich używania. Teoretycznie chodzi o dobro pingwinków, ale jakoś nie kupiliśmy tego argumentu. O ile doskonale rozumiem zakaz robienia zdjęć z fleszem, o tyle nijak nie umiem znaleźć tego szkodliwego czynnika w robieniu zdjęć bez lampy. Porażka na całej linii.:( Potem na szczęście okazało się, że pingwinki można zobaczyć jeszcze na lądzie po opuszczeniu przez nie plaży, kiedy już w cieniu traw maszerują do gniazd, ale to też jest zorganizowane w taki sposób, że czuliśmy się jak w zoo. Bardzo drogim zoo.
Kolejnym rozczarowaniem na Philip Island było spotkanie (a raczej brak spotkania) z koalami. Pewnie byliśmy trochę zepsuci Cape Otway, gdzie wolno żyjące koale zwisały z okolicznych drzew i nikt nam nie kazał płacić za ich podziwianie. Tu, na wyspie miało być wiele możliwości spotkania tych sympatycznych futrzaków. Okazało się jednak, że w praktyce jedynym miejscem gdzie faktycznie można było je zobaczyć jest Koala Conservation Centre, w którym niby misie żyją w "naturalnym środowisku", a które okazało się być kolejną odsłoną lepszego ogrodu zoologicznego. Nie tego szukaliśmy.:(
Ale żeby nie było, że cały czas marudzę sama wyspa jest przepiękna. Genialna linia wybrzeża, którą można podziwiać z punktów obserwacyjnych, bardzo ładne plaże i uroczy środek wyspy z pięknymi lasami, łąkami i polami. I wreszcie zobaczyliśmy dziko żyjące wallaby (podobno po polsku te małe kangurki nazywają się walabia, ale szczerze mówiąc nigdy nie słyszałam tej nazwy:)). Zatem wyspę polecam, ale paradę pingwinów raczej należy sobie odpuścić, a koali poszukać gdzie indziej...
Wcześniej jeszcze byliśmy w Melbourne. Miasto ładne i trudno coś mu zarzucić, ale za serce nas nie złapało. Pierwsze wrażenie jest takie, że wygląda na dobre miejsce do leniwego życia. W środku dnia wszystkie knajpki pełne, ludzie wyraźnie się nie śpieszą. Odwiedziliśmy małą chińską dzielnicę (a raczej ulicę), gdzie przypomnieliśmy sobie smaki Syczuanu. Było ostro.
Jak na razie w Australii ciekawsza jest przyroda, chociaż z nadzieją czekamy na Sydney, które podobno jest świetne.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz