Pogoda
Chwilowo nie jesteśmy "żółtka na patelni". Australia przywitała nas pogodą słoneczną, ale chłodną, szybko wyjęliśmy schowane na dnie plecaków polary. Co prawda następnego dnia wydawało się, że wszystko wróci do normy, bo piekliśmy się w 33 stopniach, ale później nastąpiło gwałtowne ochłodzenie i temperatura spadła do 18 stopni, by utrzymać się w tych rejonach. Chłód dokuczliwy jest głównie nocą, za dnia przeszkadza trochę zachmurzone niebo, chociaż chmury mają tu bardzo fotogeniczne. Pogoda jest dość zmienna i mało przewidywalna, temperatura skacze jak pchła, dobrze, że przelotne deszcze nie przeszkadzają w samochodzie. Pocieszamy się, że teraz wszystko będzie lepiej, bo jedziemy wciąż na północ, zostawiając za sobą kapryśne Melbourne.
Zmarznięta, ale wesoła :)
Ludzie
Ludzie są tu przemili i bardzo otwarci. Każdy zagaduje, zewsząd słychać przyjazne powitania, nawet największy introwertyk wciągnięty zostanie w żywą konwersację z nieznajomymi. Widać ducha wspólnoty i potrzebę tworzenia choćby przelotnych więzi, cechy dość zrozumiałe w ogromnym, słabo zaludnionym kraju, których konsekwencje widać na każdym kroku, o czym dalej. Wszyscy wyglądają na zrelaksowanych, sami żartują, że koala, ze swoim wrodzonym lenistwem, pasuje do Australii, przy czym wszędzie widać sporą zamożność. Na pierwszy rzut oka miejsce idealne do spokojnego, beztroskiego życia.Jedzenie
Niestety, króluje fast food. Burgery, frytki, słodkie napoje wydają się być podstawą diety. Jak ryba, to w grubej panierce na głębokim tłuszczu. Chociaż, jeżeli wyraźnie poprosi się o grillowaną, jest nadspodziewanie smacznie. Na szczęście można też znaleźć kuchnię azjatycką, zwłaszcza w większych miastach lub lokalnych kurortach. Ponieważ gotujemy dużo sami, nie jest to dla nas specjalnym problemem, ale kulinarnie nic nas jeszcze nie zachwyciło. Chyba żeby dobrze zjeść, trzeba przyrządzić posiłek samemu. Musimy wreszcie kupić mięso, którego mają tu mnóstwo w ogromnym wyborze i skorzystać z dostępnych wszędzie maszyn do barbecue (o czym dalej), może docenimy zalety lokalnego stylu życia.
Nie chciałem żeby dzieci znowu jadły frytki, zamówiłem więc w ciemno coś pod nazwą "potato cake". W środku jest plaster ziemniaka obtoczony w grubej panierce usmażony na głębokim tłuszczu. Smacznego! :-\
Porządek
Po Azji, gdzie delikatnie mówiąc jest z tym różnie i przyzwyczailiśmy się do najróżniejszych widoków, przeżyliśmy prawdziwy szok. Pisząc Pilchem, powiedzieć, że jest tu czysto, to nie powiedzieć nic. Jest sterylnie do tego stopnia, że każdy najmniejszy papierek aż kłuje w oczy. Niejednokrotnie zbieramy cudze śmieci (czasem się zdarzą w miejscu dzikich kempingów), tak tu rażą. Sprawdza się tu w pełni teoria wybitej szyby a rebours. Ponieważ Polska zdaje się żyje teraz podróżami naszych wybrańców i wyborami samorządowymi, postulowałbym aby każdy prezydent miasta obowiązkowo udał się na wycieczkę do Australii, żeby zobaczyć jak może wyglądać krajobraz. Zacząć można od likwidacji billboardów, których tutaj nie ma, a jakoś żyją. Wydaje się, że wspomniana wcześniej solidarność wspólnoty pomaga im zaprowadzić porządek, a raz wprowadzony utrzymuje się w chwiejnej, lecz pielęgnowanej, równowadze. Azja Azją, szok przeżyje również przybysz z Europy, a zwłaszcza jej wschodniego zaścianka. Dość napisać, że mimo przejechania ponad tysiąca kilometrów przez wsie i miasteczka nie widzieliśmy jeszcze jednego zaniedbanego gospodarstwa. Każde podwórko wysprzątane, ukwiecone, wszystko poukładane na równe sterty, na ogromnych polach porządek, nigdzie nic się nie wala, nawet suche gałęzie są pryzmowane. Architektura spokojna, wtopiona w krajobraz, kolory stonowane, ujednolicone. Widać globalne myślenie o przestrzeni i wspólnotowego ducha. Przyjemność dla oka i uspokojenie dla zmysłów. Może po części dlatego po całym dniu za kierownicą nie jestem zmęczony, a w Polsce głowa mnie boli po paru godzinach?Tablice informacyjne
Jeżeli miałbym wymienić jedną rzecz która niezmiennie mnie tu zadziwia i bawi to byłyby to wszechobecne znaki i tablice informacyjne. Na drodze doprowadzone są do perfekcji. Jazda tu jest przyjemnością, mimo lewostronnego ruchu, który po niedługim czasie robi się całkiem naturalny i bodaj sensowniejszy od naszego, ponieważ kierowca nieustannie prowadzony jest za rękę. Czuję się trochę jak kursant z pomocnym instruktorem, trochę jak kierowca rajdowy z profesjonalnym pilotem. Znaki nie tylko informują mnie, że "za 300m będzie pas ruchu przeznaczony dla wolnych pojazdów", pouczają również, że "należy myśleć o kierowcach za mną i umożliwić im wyprzedzenie, jeżeli jadę wolno". Jak już dojadę do wspomnianego pasa przeczytam, że mam "jechać po lewej stronie, jeżeli nie wyprzedzam". Wraz z ostrzeżeniem przed zwierzętami na drodze jest telefon pod który trzeba dzwonić gdy się ranne zwierze zobaczy. Wszystkie te komunikaty po angielsku brzmią ładnie i krótko, ich odczytywanie nie wiąże się więc z żadnym wysiłkiem nawet dla obcokrajowca.Nie wystarczy im znak ograniczenia prędkości. Zwykle jest on stosownie wcześnie poprzedzony znakiem informującym, że niedługo będzie ograniczenie. Dodatkowo na zakrętach podawana jest zalecana prędkość, z jaką należy je pokonywać. Można by długo podawać takie przykłady.
Najbardziej rozczulają mnie pojawiające się w kompletnej głuszy tablice informujące z cierpliwością dobrotliwego pedagoga, że w Australii obowiązuje ruch lewostronny. Moim zdaniem, jeżeli ktoś dojechał tam i jeszcze tego nie załapał, należałoby spróbować przekazywać ten komunikat w innym języku.
Każda, najmniejsza miejscowość ma obowiązkowy punkt informacyjny, gdzie estetyczne tablice zapoznają z historią danego miejsca, okoliczną fauną i florą oraz lokalnymi atrakcjami. Zawsze dokładnie jest też wyjaśnione co wolno, czego nie wolno i czego się nie zaleca. I tak na przykład "psy tylko na smyczy", "nie dłuższej niż 2 metry", "tylko w godzinach od 14.00 do 18.00, we wszystkie dni tygodnia z wyjątkiem niedziel i Bożego Narodzenia" (dla jasności, to przykład skrócony, a nie przejaskrawiony). Regulamin basenu zachwyca wyobraźnią i skrupulatnością twórcy, przy każdej plaży wymienione są wszystkie możliwe zagrożenia, wszędzie widać informacje o aktualnym stanie zagrożenia pożarowego wraz z wyjaśnieniem co w każdym przypadku należy robić. Trudno jest odtworzyć z pamięci wszystkie tutejsze arcydzieła sztuki informacyjnej, ale po tygodniu nieustannych obserwacji wciąż odkrywam perełki
Dzika przyroda
Przed przyjazdem tutaj Australia kojarzyła mi się z wężami wylegującymi się w ogródkach i skorpionami włażącymi do butów. Co prawda kilka przeczytanych blogów wyśmiewało te wyobrażenia, ale pewne obawy pozostały. Na początku więc uważnie patrzyłem pod nogi, a mój niepokój spotęgował widziany pierwszego dnia przy plaży znak (patrz wyżej) ostrzegający przed wężami. Ponieważ żadnego nie widziałem, mimo usilnego wpatrywania się w różne krzaki, zrelaksowałem się trochę. Do czasu, kiedy dwóch miłych chłopaków podeszło do nas przy punkcie widokowym i ostrzegło nas, ze względu na nasze dzieci, że właśnie widzieli koło ścieżki sporego węża. Ten który widział był wciąż dość blady, mimo ciemnej karnacji, zacząłem więc znów uważniej patrzeć pod nogi. Na razie bez rezultatów, ale będę polował na zdjęcie.Szczęśliwie poza wężami Australia ma też bardziej przyjazną faunę. Ciągle wypatrujemy kangurów, których miała być cała masa, a na razie nie widzieliśmy żadnego (na wolności, bo w mini-zoo jadły mi z ręki). Na szczęście widzieliśmy już trochę koala, ale ciągle nam mało, biegam też za różnymi ptakami. Kolorowe papugi, czy białe kakadu latające sobie na wolności są dużą atrakcją.
Co ciekawe środkowy znak widzieliśmy dopiero raz. Ale i tak patrzę pod nogi...
Te kangury były już przejedzone. A na wolności jeszcze żadnego nie widzieliśmy.
Koali nigdy dosyć. Zdecydowanie nasz faworyt z całej tutejszej fauny.
Campervan
Trochę się go obawiałem, ale automatyczna skrzynia biegów i organizacja ruchu: tablice informacyjne (patrz wyżej) i system świateł tworzący praktycznie same bezkolizyjne skrzyżowania sprawiają, że mimo lewostronnego ruchu i sporych gabarytów pojazdu jedzie się łatwo i przyjemnie. Wszyscy grzecznie przestrzegają przepisów, a ograniczenia prędkości są jakby robione pod campervany. Zwykle orientuję się, że jadę akurat trochę poniżej limitu. Infrastruktura jest w pełni dostosowana, kempingów jest cała masa, można też spać na dziko, chociaż nie wszędzie (nie liczcie na to, że ktoś zapomniał postawić stosownego znaku).
Wesoły autobus.
Obiekty użyteczności publicznej
Znowu temat rzeka, a źródła w kolektywnej współpracy. Jakość publicznej infrastruktury wbija w ziemię. Wykonano masę pracy żeby udostępnić (za darmo) zwiedzającym piękno wybrzeża. Zbudowano specjalną drogę (nazwaną Great Ocean Road), na której co i rusz są zorganizowane postoje z punktami widokowymi. A raczej z parkingami i ścieżkami dojścia do poszczególnych atrakcji, przy czym te ścieżki to często długie pomosty z wielopoziomowymi schodami prowadzącymi na plażę, wyłożone siatką w stromych miejscach, należycie opisanych (patrz wyżej) pod względem historii, geologii, fauny i flory. W przypadku zbyt wysokiej fali dojście na plażę jest zamykane. W większości miejsc są toalety (darmowe oczywiście i nieskazitelnie czyste). Żadna deska nie jest pęknięta, żaden znak zniszczony, żaden płotek przewrócony. Wszystko wygląda jak nowe, nigdy jednak nie widzieliśmy żeby ktoś coś naprawiał, czy remontował. Magia.Odrębną kategorią jest infrastruktura publiczna małych miasteczek. Szczególnie zapamiętaliśmy jedno (Milicent), w którym przeżyliśmy kilka szoków kulturowych. Najpierw pani w sklepie, widząc nasze dzieci, z dumą poleciła nam miejskie kąpielisko oraz plac zabaw, tłumacząc dokładnie jak tam trafić. Ponieważ akurat grzało słońce postanowiliśmy zacząć od kąpieliska. Nazywało się to "plaża przy jeziorze", wyobrażałem więc sobie, z pewnym pobłażaniem, że wykarczowali trochę sitowia, może nasypali piachu i w najlepszym razie zbudowali pomost. Jakie było moje zdumienie, gdy dotarliśmy nad wielkie sztuczne jezioro-basen, z utwardzonym dnem i przejrzystą wodą. Na brzegu piasek, dalej piękny trawnik i mały plac zabaw dla dzieci. Najbardziej urzekło nas zadaszenie nad wodą dla maluchów, pomyśleli o wszystkim. Woda była przyjemnie chłodna, z przyjemnością się tam wykąpaliśmy. Potem w nadbrzeżnej restauracji (świetna ryba z grilla) przeżyłem kolejny szok, gdy zobaczyłem na ścianie artykuł z 1969 o otwarciu tego, zbudowanego ze składek mieszkańców miejsca. Wszystko wyglądało jak zrobione najwyżej kilka, kilkanaście lat wcześniej. Potem dowiedziałem się, że ze względu na koszty lokalne władze chciały zamknąć to miejsce jakieś 10 lat temu, ale mieszkańcy zaprotestowali, znowu zrobili zrzutkę i jezioro-basen przetrwał. Teraz mają plany dalszej rozbudowy, ale moim zdaniem to co tam zrobili jest już doskonałe.
Po kąpieli pojechaliśmy na pobliski plac zabaw i znowu zaniemówiliśmy. To był chyba najlepszy plac zabaw jaki do tej pory widzieliśmy, dziewczynki zupełnie oszalały. Widać, że mieszkańcy tego miasteczka działają z rozmachem i mają ambicje tworzenia rzeczy wyjątkowych. A potem umieją o nie dbać, nie muszę chyba dodawać, że żadne urządzenie nie było uszkodzone, a wszystko było czyściutkie. W dodatku na placu nie było żywego ducha, więc dziewczynki mogły poszaleć do woli.
Takich przykładów lokalnej infrastruktury tworzonej z troską o detal i przyjaznej mieszkańcom jest dużo więcej. Choćby stojące co rusz domki z dostępnymi za darmo urządzeniami do barbecue (najczęściej elektryczne), z toaletami, miejscem do jedzenia i placem zabaw dla dzieci. Widzieliśmy po drodze, że takie miejsca gromadzą w porze posiłku okolicznych mieszkańców, którzy mają tym samym naturalną okazję do spotkań w swobodnej, piknikowej atmosferze.
Tak zwykle wygląda dojście do punktu widokowego.
Obiektyw nie był dość szeroki żeby uchwycić całe jezioro. Uwierzcie, było duże. A tutaj zacienione miejsce kąpieli dla maluchów.
Najlepszy plac zabaw.
Cóż to za urządzenie? Huśtawka dla dzieci na wózkach inwalidzkich. W Warszawie czegoś takiego nie widziałem.
Zabawa zabawą, a przy okazji dzieci wprawiają się do pracy w polu :)
Tak wyglądają tutejsze grille.
Refleksja
Australia ma swoją magię i wygląda na miejsce bardzo przyjazne do spokojnego życia. Hipnotyzuje pustką i ciszą, idealne miejsce dla kogoś, kto chce uciec przed zgiełkiem dużego miasta i pociąga go wiejski spokój i piękna przyroda. Dla kogoś, kto szuka czegoś więcej, byłoby pewnie zbyt nudno. Dlatego mimo wszystko Singapur jest wciąż moim faworytem, ale rozumiem i tych, którzy wybraliby Australię. Nic dziwnego, że Australia jest wysoko w rankingach miejsc przyjaznych dla ekspatów. W tym, na który trafiłem niedawno, sporządzonym przez HSBC, Singapur był na drugim miejscu, zaraz po Szwajcarii (gdy kiedyś krótko pracowałem w Genewie też chciałem się tam od razu przeprowadzać :), ale Australia też była wysoko, podobnie Nowa Zelandia, co niedługo będziemy mieli okazję zweryfikować.
Oszczędzają wodę na poważnie.
Stąd rządzą światem.
Polecieliśmy helikopterem, "tak jak Pepa", oglądając z góry wybrzeże. Oto nasz mały pilot.
Przeczytałam z zapartym tchem!!!! Ślicznie wszyscy wyglądacie, na mega zrelaksowanych :)))
OdpowiedzUsuńUściski od naszej trójeczki, Aga&Pablo&Vini
Analiza, komentarze i wrażliwość socjologiczna na 5 z plusem
OdpowiedzUsuńPani Profesor
fajny blog. Pozdrawiam wesoły autobus., australijka
OdpowiedzUsuń