środa, 26 listopada 2014

Wybrzeżem na północ

Od kilku dni jedziemy wschodnim wybrzeżem Australii na północ. Minęliśmy już Sydney i podążamy do celu naszej campervanowej podróży: Brisbane. Chociaż do lewostronnego ruchu przywykłem, i boję się co będzie w Polsce, to wciąż trudno mi się przyzwyczaić, że na północy jest tu cieplej, a zimą jest lato.

Widoki za oknem trochę się zmieniły. Południowa Australia przyzwyczaiła nas do ogromnych pustych przestrzeni, dramatycznych skalistych wybrzeży i zmiennej pogody. Teraz ludzi jest jakby więcej (to najludniej zaludniony obszar Australii), chociaż wciąż jak na europejskie, czy azjatyckie standardy mało. Więcej jest lasów deszczowych przez które prowadzą bardzo klimatyczne, kręte drogi z częstymi przewyższeniami, na których nasz biedny campervan albo musi wspinać się z wyciem silnika, albo hamować na dużych spadkach. Na szczęście takie drogi są dość puste, a dzięki sprytnie wkomponowanych w drogę co i rusz miejscach do mijania można łatwo ustąpić z drogi szybszym osobówkom. W takich miejscach docenia się po raz kolejny tutejszą przemyślaną organizację ruchu. U nas poprzestano by na namalowaniu podwójnej ciągłej na całym odcinku i w rezultacie wszyscy łamaliby zakaz wyprzedzając brawurowo ciężarówki i inne zawalidrogi na zakrętach. Tutaj poza zakazem zrobiono wiele zatoczek i nastawiano zachęt dla powolnych pojazdów, żeby zjeżdżały ustępując drogi szybszym. Dobrze się to sprawdza, nikt nieprzepisowo nie wyprzedza, a ruch odbywa się płynnie i bezpiecznie.
Wybrzeże jest w większości przypadków piaszczyste, tylko miejscami jedziemy wzdłuż malowniczych klifów. Niestety pogoda trochę się zepsuła i chociaż w nocy jest już dość ciepło i nie marzniemy, to dni zrobiły się w większości pochmurne i skończyły się upały. Widoki trochę na tym ucierpiały i robimy jakby mniej zdjęć. Na szczęście prognozy zapowiadają słońce za dwa dni.

Blowhole. Taka dziura w suficie skalnej groty, jak przychodzi większa fala, to jest whoooop i tryska woda. Szkoda, że nie było sztormu...

Puste, piaszczyste plaże po horyzont. Temperatura wody przypomina Bałtyk.

Lasy są niesamowite. Tu mijamy drzewa bielsze od brzóz. A kawałek dalej wszystkie będą czarne - wjedziemy w pierwszy nasz pożar buszu. Na szczęście już dogasał. 

Zieleń jest soczysta, a drzewa nie przypominają polskich, chociaż leśne drogi wyglądają znajomo.

Czasem można zobaczyć świat z góry. To jest popularne miejsce do paralotniarstwa. Widoki super i ląduje się na piaszczystej plaży. Ale nikogo skaczącego nie widzieliśmy, za bardzo wiało.

Droga przez las. Bardzo klimatyczna, zwłaszcza w pochmurny dzień wieczorem, gdy robi się ciemno.

Nasz przypadkowy postój z poprzedniego wpisu nauczył nas jak znajdować ładne kąpieliska. Wypatrujemy teraz na mapie miejsc gdzie rzeki wpadają do oceanu. Tworzą się tam ładne piaszczyste łachy i płycizny z nagrzaną wodą. Można kąpać się w płytkiej, ale bystrej wodzie rzeki i wpaść z jej nurtem w fale oceanu. Świetna zabawa. Dziewczynki mogą też bawić się w piachu, rzecznym, lekko błotnistym, zimnym, lub w morskim, białym, sypkim i suchym. Do tego mnogość ptaków polujących na ryby w płytkiej, krystalicznie czystej, przejrzystej wodzie i pustka, bo wybieramy miejsca z dala od zabudowań.
Zdjęcia nie oddają uroku tego miejsca, oblewanego z trzech stron wodą, z niewielką bezludną wyspą do której można było dość przez płytką wodę. Na wyspie, przy skalistym nadbrzeżu pływali freediverzy polując z harpunami na ryby. Łowienie ryb, obok golfa i grilla to chyba sport narodowy, wszędzie można kupić świeże przynęty, a ludzi z wędkami widać przy każdym wodnym zbiorniku.
Co ciekawe, piękna słoneczna pogoda, którą widać na zdjęciach w pewnym momencie gwałtownie się zmieniła. Nagle pojawiły się chmury, a od oceanu przywiało chłodną mgłę. Momentalnie spadła widoczność i temperatura, zrobiło się szaro i okazało się, że zostaliśmy na plaży sami. Poszliśmy więc do samochodu, a chmury towarzyszą nam prawie nieprzerwanie od tamtego czasu.

Żeby oddać urok tego miejsca przydałby się helikopter.

Woda płynie płytkim strumieniem, żeby wpaść do oceanu, można go wypatrzeć na linii horyzontu.

Wszędzie płytka woda, w oddali widać wyspę.

Widok z wyspy.


Płycizna prowadząca na wyspę.

Idę przez morze na suchy ląd. Woda po kostki.

Freediver gotowy do zabijania.

Płycizna z wodą cieplejszą niż w wannie. Ale przezorny zawsze zabezpieczony ;-)

"Tu jest mega!" Skąd to wytrzasnęły? Chyba z jakiejś bajki...

Spływ do oceanu :)

Na tłok nie można narzekać. W tle widać nadchodzące chmury.

Staramy się wyszukiwać kempingi z placami zabaw dla dzieci, żeby miały trochę rozrywki. Nie ma z tym na szczęście problemu, większość ma, często ładny i duży, basen z podgrzewaną wodą i lepszy lub gorszy plac zabaw. Także po drodze nie jest trudno wyszukać na postój publiczny plac zabaw, nasze dziewczynki świetnie takie miejsca wypatrują. Będę się powtarzał, ale wciąż mnie zadziwia, jak świetna jest tu infrastruktura. Nawet w małych miejscowościach, w parkach lub przy jakimś małym terenie zielonym, zorganizowane są publiczne place zabaw. Obok schludne, darmowe, toalety (i zawsze, niepojęte, jest w nich duży zapas papieru) i wygodny parking. Do tego ławy i stoły do zjedzenia posiłku, a często i barbecue do jego przyrządzenia. I znowu wszystko czyste, zadbane i za darmo.
Dwa dni temu moja lista zachwytów wydłużyła się o kolejną pozycję. Kiedy bawiliśmy się rano na publicznym placu zabaw koło kempingu podeszła do nas jakaś pani i zaprosiła nasze dzieci na zajęcia, które organizuje obok, na kocu na trawie. Trochę nieufnie zaproponowaliśmy to dzieciom, które, o dziwo, radośnie nas tam zaciągnęły. Zajęcia przypominały takie, na które chodziliśmy w Warszawie - trochę śpiewania, grania na różnych instrumentach, czytanie książeczki, zabawy ruchowe. Mimo pewnej bariery językowej dziewczynki świetnie się bawiły, pewnie trochę brakuje im przedszkola. Na koniec pani poprosiła nas o wpisanie na listę wieku dziewczynek, ich pochodzenia i naszej opinii. Chyba nie miała wcześniej na zajęciach nikogo z tak daleka i była trochę pod wrażeniem naszej podróży, bo dziewczynki dostały w prezencie instrumenty na których grały (mogły wybrać lepiej, ale dalej bawią się grzechoczącym jajkiem, które zapomniałem jak się nazywa i dwiema pałkami, których nazwy nigdy nie znałem, ale wydają ładny dźwięk gdy się wali jedną o drugą).
Wygląda na to, że pani zatrudniona jest przez nasz odpowiednik gminy i jeździ po takich miejscach organizując zabawy dla dzieci. Bardzo nam się to podobało. Zamiast szukać gdzieś domu kultury, animatorka sama szuka dzieci w naturalnym do tego miejscu. Taka zabawa integruje dzieci, może też być inspiracją dla niejednego rodzica. Koszt niewielki, chętnych na pewno byłoby dużo. Jest pomysł do kolejnego funduszu partycypacyjnego.

Drugi koniec świata, te same zabawy.

Tu dziewczynki jeszcze grały na innych instrumentach. Muzykalne kije leżą na pierwszym planie.

Dzisiaj trafiliśmy na świetnie położony kemping. Zupełna głusza, od głównej drogi jechaliśmy kilka kilometrów lasem. Śpimy koło malowniczego jeziora, w sąsiedztwie oceanu (jeszcze nie doszliśmy, ale widzieliśmy piaszczystą plażę, jutro rano się tam wybierzemy). Świetne widoki, ładny piasek do zabawy dla dziewczynek i w miarę ciepła, bardzo przejrzysta woda. W dodatku jak tam przyszliśmy przy brzegu płynął majestatycznie czarny łabędź. Jak się potem okazało, nie jeden, a całe stadko. Nassim Taleb byłby zachwycony. Ja też byłem, biegałem w podnieceniu i zapełniłem kartę aparatu. Potem sprawdziłem notowania giełdowe, ale krachu nie było, więc nie mam puenty.

Woda wyrzuca na brzeg przedziwne stwory. Ten był ogromny.

Przepraszam za kicz.

Jest też czas na bajkę.

Black swan... Ciekawe, czy proroczy.

Cóż, najwięcej zdjęć wciąż robię dzieciom...

... i ptakom :)

Pelikan w oddali...

... i całkiem blisko. Bardzo fajne ptaki.


Czytać można też na drzewie.

Taki przyjemniaczek był w łazience. Węża nie widzieliśmy (poza kilkoma rozjechanymi i jednym udomowionym, na rękach gospodarza), niech więc będzie chociaż pająk.
 
Postanowiliśmy chociaż raz zjeść po australijsku. Kupiliśmy mięso (ale nie z kangura) i wypróbowałem to wspaniałe urządzenie. Faktycznie, grilluje się na tym wygodnie, dzieciom o dziwo bardzo smakowało, ale my z Emilką jakoś już odwykliśmy od mięsa i nie będziemy chyba tego powtarzać. Ciekawe, bo jakiś czas temu zjadłbym dokładkę.


sobota, 22 listopada 2014

Z Gippsland do Nowej Południowej Walii

Jedziemy. Jako, że musimy 3-go grudnia oddać w Brisbane naszego camperka, a jeszcze masa drogi i atrakcji przed nami, przez ostatnie dwa dni staraliśmy się trochę nadgonić i pokonaliśmy więcej kilometrów niż zwykle. Siłą rzeczy atrakcji na bloga mniej, ale co nieco udało nam się jednak zobaczyć.

Wczoraj rozpoczęliśmy dzień na placu zabaw w Bairnsdale, żeby "wyszaleć" dziewczynki, a potem podziwialiśmy jeziora Gippslandu i park krajobrazowy na wybrzeżu Cape Conran.

Kalinka fach ma już w ręku ;-) 




Liznęliśmy trochę parku narodowego Croajingolong, wpisanego na listę UNESCO jako światowy rezerwat biosfery, znaleźliśmy WRESZCIE dużo dziko żyjących kangurów w Gipsy Point, a zakotwiczyliśmy w uroczym miasteczku Mallacoota.



Mallacoota jest tak przepięknie położona, że trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce na wakacje. Można tu kąpać się w jeziorze, kajakować w rzece i szaleć na desce surfingowej w oceanie. A do tego można zobaczyć taką panoramę:





 A dzisiaj okazało się, że zew natury jest lepszy niż jakiekolwiek przewodniki.:) Tuż przed Edenem Laurowe "siusiu!" zmusiło nas do natychmiastowego zatrzymania się na Princess Highway. Trafiliśmy w takie miejsce:








Rewelacja! Rzeka Nullica wpada tutaj do oceanu. Do tego tuż przed ujściem tworzy odnogę, będącą szeroką spokojną płycizną idealną do dziecięcych zabaw. Natomiast główny nurt dostarczył wiele radości mnie i Marcinowi. Można było położyć się na wodzie i rwący prąd sam "zawoził" nas do oceanu. Ale czad!:) A na plaży oceanicznej woda porobiła w piasku naturalne baseniki dla dziewczynek. Zabawiliśmy tam naprawdę długo.:)

Właśnie kończymy dzień na kempingu w Broulee. Dobranoc.


piątek, 21 listopada 2014

Koniec świata czyli Wilsons Promontory

Dzisiaj wyjechaliśmy z parku narodowego Wilsons Promontory, położonego na najdalej wysuniętym na południe krańcu Australii. Podobno jest to ulubiony park mieszkańców Victorii i muszę przyznać, że rozumiem tę miłość. Było naprawdę pięknie. Malownicze góry, pierwotne lasy, przecudne wybrzeże oceanu i obłędne plaże. Szczególnie Squeaky Beach, na której idealnie biały i drobniutki jak mąka piasek lekko "popiskuje" pod bosymi stopami. Do tego doskonały turkus oceanu, olbrzymie głazy, kojąca zmysły pustka i mamy prawdziwy raj. Matka Natura jest genialna...







Udało nam się namówić dziewczynki na dłuższe spacery i zdobywanie okolicznych szczytów. Najlepsze jest to, że można tam iść i iść i nie spotkać żywego ducha. A do tego szlaki są tak wytyczone, że w jednej chwili jesteś na plaży, a kilkaset metrów dalej spoglądasz na wybrzeże z góry. I do tego zero ludzi. Tyle piękna tylko dla nas!








Do Wilsons Promontory przyjechaliśmy z Philip Island, na którą udaliśmy się skuszeni przewodnikowymi opowieściami o wyłaniających się o zachodzie słońca z oceanu tysiącach małych pingwinków, które po całym dniu połowów wracają na noc do swoich gniazd na lądzie. Tutaj przeżyliśmy nasze największe, jak dotąd, australijskie rozczarowanie. Pingwinki owszem były, ale sposób w jaki można je było podziwiać okazał się daleki od naszych wyobrażeń. Wyobraźcie sobie olbrzymie, do bólu skomercjalizowane centrum turystyczne, do którego przybywają (obowiązkowo godzinę przed oczekiwaną porą wyjścia pingwinków z oceanu) hordy turystów w liczbie znacznie przekraczającej naszą tolerancję. Swoją drogą ta godzina przyjazdu jakoś nieodparcie wiąże mi się z faktem, że kawiarnia i sklep w tymże centrum muszą zarobić na swoje istnienie, bo innego uzasadnienia brak. Po odczekaniu tejże godziny turyści są kierowani na UWAGA: trybuny wybudowane na plaży. Kilkanaście rzędów ław ciągnie się na długości kilkudziesięciu metrów. I co najlepsze, w powszedni dzień, poza szczytem sezonu, te trybuny były wypełnione ludźmi. Na piasek plaży zejść nie można, bo pilnują tego porządkowi. I cały ten tłum w napięciu czeka na około 30-centymetrowe pingwinki. Kiedy wreszcie się pojawiają, okazuje się, że są tak daleko, że w zasadzie widać tylko jakieś zabawnie ruszające się kształty. Nie można sobie nawet przybliżyć pingwinków zoomem aparatu, bo obowiązuje całkowity zakaz ich używania. Teoretycznie chodzi o dobro pingwinków, ale jakoś nie kupiliśmy tego argumentu. O ile doskonale rozumiem zakaz robienia zdjęć z fleszem, o tyle nijak nie umiem znaleźć tego szkodliwego czynnika w robieniu zdjęć bez lampy. Porażka na całej linii.:( Potem na szczęście okazało się, że pingwinki można zobaczyć jeszcze na lądzie po opuszczeniu przez nie plaży, kiedy już w cieniu traw maszerują do gniazd, ale to też jest zorganizowane w taki sposób, że czuliśmy się jak w zoo. Bardzo drogim zoo.

Kolejnym rozczarowaniem na Philip Island było spotkanie (a raczej brak spotkania) z koalami. Pewnie byliśmy trochę zepsuci Cape Otway, gdzie wolno żyjące koale zwisały z okolicznych drzew i nikt nam nie kazał płacić za ich podziwianie. Tu, na wyspie miało być wiele możliwości spotkania tych sympatycznych futrzaków. Okazało się jednak, że w praktyce jedynym miejscem gdzie faktycznie można było je zobaczyć jest Koala Conservation Centre, w którym niby misie żyją w "naturalnym środowisku", a które okazało się być kolejną odsłoną lepszego ogrodu zoologicznego. Nie tego szukaliśmy.:(

Ale żeby nie było, że cały czas marudzę sama wyspa jest przepiękna. Genialna linia wybrzeża, którą można podziwiać z punktów obserwacyjnych, bardzo ładne plaże i uroczy środek wyspy z pięknymi lasami, łąkami i polami. I wreszcie zobaczyliśmy dziko żyjące wallaby (podobno po polsku te małe kangurki nazywają się walabia, ale szczerze mówiąc nigdy nie słyszałam tej nazwy:)). Zatem wyspę polecam, ale paradę pingwinów raczej należy sobie odpuścić, a koali poszukać gdzie indziej...





Wcześniej jeszcze byliśmy w Melbourne. Miasto ładne i trudno coś mu zarzucić, ale za serce nas nie złapało. Pierwsze wrażenie jest takie, że wygląda na dobre miejsce do leniwego życia. W środku dnia wszystkie knajpki pełne, ludzie wyraźnie się nie śpieszą. Odwiedziliśmy małą chińską dzielnicę (a raczej ulicę), gdzie przypomnieliśmy sobie smaki Syczuanu. Było ostro.
Jak na razie w Australii ciekawsza jest przyroda, chociaż z nadzieją czekamy na Sydney, które podobno jest świetne.