Z bardziej przyziemnych przyjemności udało nam się wreszcie spróbować tradycyjnych albańskich potraw (obecnie tradycję buduje głównie pizza, zwana swojsko pica) i pogłaskać kozę prowadzoną na postronku przez jednego z mieszkańców. Po tym sielskim wypoczynku następnego dnia ruszyliśmy ostatni raz nad morze.
Gdy poprzednim razem byliśmy w tej okolicy postanowiliśmy, trochę snobistycznie, ominąć najbardziej modny kurort i wylądowaliśmy w sąsiednim Golem. Na szczęście teraz brak innych opcji zmusił nas to zarezerwowania noclegu w Durres, dzięki czemu dowiedzieliśmy się jak wielki błąd popełniliśmy wcześniej. Durres oczarowało mnie do tego stopnia, że w brodę sobie plułem, że nie spędziliśmy tu pierwszych czterech dni, zamiast brodzić w śmieciach w Golem (gdzie jednak, oddać trzeba, plaża była w porządku, a morze cieplejsze) i pchać się na północ do Vielipoje (kompletne nieporozumienie). W Durres też są plaże, pewnie nawet ładniejsze od tej, na której wylądowaliśmy, ale największą atrakcją jest samo miasto. Tętniące życiem, z ulicami (przynajmniej niektórymi, żeby zachować obiektywizm), które byłyby ozdobą niejednego zachodnioeuropejskiego miasteczka i masą uroczych knajpek, barów i restauracji. A skręciwszy trochę w bok, w głąb plątaniny ulic, trafia się od razu w azjatyckie zaułki, gdzie do wieżowca przytula się mała, licha chatka, a na podwórkach między zaparkowanymi błyszczącymi mercedesami biegają brudne, bose dzieciaki. W takich kontrastach widać jak miasto rośnie, zmienia się i przekształca. W dodatku w historycznym Durres na każdym kroku historia miesza się z teraźniejszością. Koronnym przykładem jest antyczny amfiteatr obrośnięty blokami, prawie wchłonięty przez miasto. Część domów stoi wprost na ruinach. Można się oburzać, ale stojąc tam miałem poczucie ciągłości trwania miasta. Tak jak niedaleko oglądając stary hammam i pięćsetletnie tureckie mury kontrapunktowane cukerkową fasadą odnowionej (lub postawionej dopiero co, kto ich tam wie) klasycystycznej europejskiej kamienicy. W starych basztach urządza się knajpę przełużając w ten sposób użyteczność solidnych murów.
Durres zdobyło moje serce nie tylko architektoniczną brawurą, palmami przy drogach i poczuciem, że jestem w Saint-Tropez (gdzie nigdy zresztą nie byłem). Otóż tylu lodziarni ile tu jest przy jednej ulicy nie było w całej pozostałej Albanii, a co budka, to lepsze. W dodatku, co jest w tym wszystkim najlepsze, lody są śmiesznie tanie, tak jak kiedyś u nas, zanim lodziarze postanowili nadgonić cenowo zachodnią Europę. Tak, Durres jest miejscem, gdzie warto spędzić kilka dni. Nastrój, wystawiony na próbę przedłużającym się pobytem w Ksamil, z jego zatłoczonymi plażami (pierwsze dwa dni) i obciachowym krzywym deptakiem, poprawił mi się na tyle, że rozważałem, czy lepiej przeprowadzić się do Durres i dojeżdżać (autostradą!) do Tirany (do której również mam słabość), czy odwrotnie. Po ochłonięciu, to może jednak przesada, ale z chęcią wyskoczę kiedyś do Durres np. na majówkę.
Z albańskich ciekawostek zauważyłem powszechny zwyczaj budowania domów na raty. Każdy szanujący się Albańczyk wydaje się z optymizmem patrzeć w przyszłość i nigdy nie wykańcza dachu, tylko pozostawia sterczące w górę pręty zbrojeniowe mające dać w przyszłości zaczyn kolejnego piętra. Nawet kilkupiętrowe domy nie wyłamują się z tej tradycyji, co każe przypuszczać, że po kilkunastu latach turystycznej prosperity Albania pokryta będzie drapaczami chmur. Szczególnie jednak rozczulający jest taki widok na kompletnych ruderach, których mury na pierwszy rzut oka nie wytrzymałyby kolejnej kondygnacji.
Zanim jednak powstaną kolejne piętra praktyczni Albańczycy wykorzystują prowizoryczny dach jako taras, suszarnię lub wręcz stawiają na nim mały domek, drewniany lub murowany (ten pewnie w przyszłości zostanie od razu pokojem). Ten zwyczaj chętnie przeniósł bym na warszawskie blokowiska. Willa postawiona na dachu dwunastopiętrowca pokrytego trawą byłaby nie lada atrakcją. Coś jak dom na skale, ale z windą.
Inną ciekawostką są myjne samochodowe, które są wszędzie. Dzięki temu pierwszym albańskim słowem które poznałem było lavash. Wygląda na to, że kogo stać na wiadro i ścierkę zaraz otwiera taki biznes. Widocznie samochód, który można tu posiadać na własność od dopiero 26 lat wciąż stanowi fetysz i największy symbol luksusu, który wymaga nieustających pieszczot. Fakt, że zakurzyć samochód na tych drogach nietrudno.
Ten wpis powstaje w Tiranie, gdzie odwiedziliśmy stare kąty i odkryliśmy, że poprzedni hotel był co prawda urokliwy, ale hotel z basenem w tym klimacie jest jednak lepszy. Warto było przekroczyć budżet.
Górskie widoki w Gjirokastrze
Mało zachęcające wejście do tunelu-skrótu.
Szczęśliwie po drugiej stronie.
Nowoczesna część miasta.
Dom dyktatora, opisany bardziej przez graffiti niż znaki drogowe, kamuflujące go pod nazwą muzeum etnograficznego. Widać zmaganie z trudną przeszłością.
Tutaj widać to jeszcze wyraźniej. Można odszukać trzy wersje nazwy ulicy.
Też chcę być na jakimś zdjęciu :)
Charakterystyczne dachy domów (jeszcze sprzed mody na wieczną rozbudowę)
Szczyt zamku. Kopuła jest amfiteatrem na którym odbywają się festiwale folklorystyczne.
To już Durres - miasto wchłania antyczny amfiteatr.
Jeden z głównych placów, dobre miejsce rozpoczęcia wędrówki.
Kilka kroków w bok z najbardziej uczęszczanych szlaków.
Jeżeli nie lubisz słodyczy, przyjdź tu. Jeżeli lubisz, zamieszkaj w okolicy. W obu przypadkach zamów lody.
Widok na rzeczony hammam. Odbudowany w 1980, wygląda jak przed wiekami.
Durres by night.
Księżyc i Jowisz nad molo.
To już Tirana. Jak będziecie na nowym targu (powyżej) szukacje lodów w małej budce po prawej stronie (lub w lodziarni z tyłu na lewo), nazywają się jakoś na "R", warto wziąć truskawkowe, nawet jak nie lubicie.
W Albanii podoba mi się to, że wystarczy wejść w jakąś przypadkową bramę, żeby znienacka natknąć się np. na niepozorny namiot cyrkowy, kompletnie niewidoczny z głównej ulicy.
Ktoś się naoglądał Mondriana.