niedziela, 27 sierpnia 2017

Gjirokastra, Durres i Tirana po raz drugi

Gjirokastra to kolejne z górskich miast Albanii na naszej trasie. Trudy krętej górskiej drogi, na szczęście niezbyt długiej, wynagrodziły widoki i miły, świeżo wyremonotwany pensjonat, w którym zamieszkaliśmy (polecamy: https://www.booking.com/hotel/al/bebej-tradicional.en-gb.html). Pan Maradona, właściciel, pokierował nas do zamku i dzięki niemu dowiedzieliśmy sie o skrócie przez tunel. Bez tej zachęty raczej nie weszlibyśmy w mroczną czeluść w skale. Po raz kolejny mogliśmy docenić górnicze zdolności Albańczyków idąc tunelem wykutym przez górę, którego zaskakująco sprawna naturalna wentylacja prawie urywała głowę. Miła odmiana po wspinaniu się w skwarze po śliskich i stromych uliczkach. Tunel zaprowadził nas do starej części miasta, gdzie zwiedziliśmy muzeum etnograficzne urządzone w domu rodzinnym Hodży. Teraz prowadzi do niego ulica Ismaila Kadare, który także tam się urodził i po śmierci satrapy jest najsłynniejszą żyjącą osobą pochodzącą z tego miasta. Jak to bywa w takich miejscach pamięć o kontrowersyjnym sąsiedzie trwa i na murach toczy się spór o prawidłową nazwę ulicy, uwidoczniony na jednym ze zdjęć poniżej. Dom urządzony jest w typowo albańskim stylu i pozornie nie eksponuje nadmiernie osoby dyktatora, jednak zwiedzając trudno zapomnieć kto się tam wychował. Równie ciekawy jest położony nieopodal dom w trochę starszym stylu sprzed trzystu lat. Na kolejny, ponoć równie interesujący, zabrakło nam już zapału i ruszyliśmy pod górę na zamek. Warto dla widoku, robi wrażenie. Do tego ciekawa wystawa różnych dział porzuconych przez Włoskich faszystów uciekających z miasta. Pamięć partyznckich walk wciąż jest silna i wydaje się, że nawet dziś w jakimś stopniu tworzy mit założycielski państwa, co nie przeszkadza jednak z radością witać włoskich turystów.
Z bardziej przyziemnych przyjemności udało nam się wreszcie spróbować tradycyjnych albańskich potraw (obecnie tradycję buduje głównie pizza, zwana swojsko pica) i pogłaskać kozę prowadzoną na postronku przez jednego z mieszkańców. Po tym sielskim wypoczynku następnego dnia ruszyliśmy ostatni raz nad morze.

Gdy poprzednim razem byliśmy w tej okolicy postanowiliśmy, trochę snobistycznie, ominąć najbardziej modny kurort i wylądowaliśmy w sąsiednim Golem. Na szczęście teraz brak innych opcji zmusił nas to zarezerwowania noclegu w Durres, dzięki czemu dowiedzieliśmy się jak wielki błąd popełniliśmy wcześniej. Durres oczarowało mnie do tego stopnia, że w brodę sobie plułem, że nie spędziliśmy tu pierwszych czterech dni, zamiast brodzić w śmieciach w Golem (gdzie jednak, oddać trzeba, plaża była w porządku, a morze cieplejsze) i pchać się na północ do Vielipoje (kompletne nieporozumienie). W Durres też są plaże, pewnie nawet ładniejsze od tej, na której wylądowaliśmy, ale największą atrakcją jest samo miasto. Tętniące życiem, z ulicami (przynajmniej niektórymi, żeby zachować obiektywizm), które byłyby ozdobą niejednego zachodnioeuropejskiego miasteczka i masą uroczych knajpek, barów i restauracji. A skręciwszy trochę w bok, w głąb plątaniny ulic, trafia się od razu w azjatyckie zaułki, gdzie do wieżowca przytula się mała, licha chatka, a na podwórkach między zaparkowanymi błyszczącymi mercedesami biegają brudne, bose dzieciaki. W takich kontrastach widać jak miasto rośnie, zmienia się i przekształca. W dodatku w historycznym Durres na każdym kroku historia miesza się z teraźniejszością. Koronnym przykładem jest antyczny amfiteatr obrośnięty blokami, prawie wchłonięty przez miasto. Część domów stoi wprost na ruinach. Można się oburzać, ale stojąc tam miałem poczucie ciągłości trwania miasta. Tak jak niedaleko oglądając stary hammam i pięćsetletnie tureckie mury kontrapunktowane cukerkową fasadą odnowionej (lub postawionej dopiero co, kto ich tam wie) klasycystycznej europejskiej kamienicy. W starych basztach urządza się knajpę przełużając w ten sposób użyteczność solidnych murów.

Durres zdobyło moje serce nie tylko architektoniczną brawurą, palmami przy drogach i poczuciem, że jestem w Saint-Tropez (gdzie nigdy zresztą nie byłem). Otóż tylu lodziarni ile tu jest przy jednej ulicy nie było w całej pozostałej Albanii, a co budka, to lepsze. W dodatku, co jest w tym wszystkim najlepsze, lody są śmiesznie tanie, tak jak kiedyś u nas, zanim lodziarze postanowili nadgonić cenowo zachodnią Europę. Tak, Durres jest miejscem, gdzie warto spędzić kilka dni. Nastrój, wystawiony na próbę przedłużającym się pobytem w Ksamil, z jego zatłoczonymi plażami (pierwsze dwa dni) i obciachowym krzywym deptakiem, poprawił mi się na tyle, że rozważałem, czy lepiej przeprowadzić się do Durres i dojeżdżać (autostradą!) do Tirany (do której również mam słabość), czy odwrotnie. Po ochłonięciu, to może jednak przesada, ale z chęcią wyskoczę kiedyś do Durres np. na majówkę.

Z albańskich ciekawostek zauważyłem powszechny zwyczaj budowania domów na raty. Każdy szanujący się Albańczyk wydaje się z optymizmem patrzeć w przyszłość i nigdy nie wykańcza dachu, tylko pozostawia sterczące w górę pręty zbrojeniowe mające dać w przyszłości zaczyn kolejnego piętra. Nawet kilkupiętrowe domy nie wyłamują się z tej tradycyji, co każe przypuszczać, że po kilkunastu latach turystycznej prosperity Albania pokryta będzie drapaczami chmur. Szczególnie jednak rozczulający jest taki widok na kompletnych ruderach, których mury na pierwszy rzut oka nie wytrzymałyby kolejnej kondygnacji.
Zanim jednak powstaną kolejne piętra praktyczni Albańczycy wykorzystują prowizoryczny dach jako taras, suszarnię lub wręcz stawiają na nim mały domek, drewniany lub murowany (ten pewnie w przyszłości zostanie od razu pokojem). Ten zwyczaj chętnie przeniósł bym na warszawskie blokowiska. Willa postawiona na dachu dwunastopiętrowca pokrytego trawą byłaby nie lada atrakcją. Coś jak dom na skale, ale z windą.

Inną ciekawostką są myjne samochodowe, które są wszędzie. Dzięki temu pierwszym albańskim słowem które poznałem było lavash. Wygląda na to, że kogo stać na wiadro i ścierkę zaraz otwiera taki biznes. Widocznie samochód, który można tu posiadać na własność od dopiero 26 lat wciąż stanowi fetysz i największy symbol luksusu, który wymaga nieustających pieszczot. Fakt, że zakurzyć samochód na tych drogach nietrudno.

Ten wpis powstaje w Tiranie, gdzie odwiedziliśmy stare kąty i odkryliśmy, że poprzedni hotel był co prawda urokliwy, ale hotel z basenem w tym klimacie jest jednak lepszy. Warto było przekroczyć budżet.

Górskie widoki w Gjirokastrze

Mało zachęcające wejście do tunelu-skrótu.

Szczęśliwie po drugiej stronie.

Nowoczesna część miasta.

Dom dyktatora, opisany bardziej przez graffiti niż znaki drogowe, kamuflujące go pod nazwą muzeum etnograficznego. Widać zmaganie z trudną przeszłością.

Tutaj widać to jeszcze wyraźniej. Można odszukać trzy wersje nazwy ulicy.

Też chcę być na jakimś zdjęciu :)

Charakterystyczne dachy domów (jeszcze sprzed mody na wieczną rozbudowę)

Szczyt zamku. Kopuła jest amfiteatrem na którym odbywają się festiwale folklorystyczne.




To już Durres - miasto wchłania antyczny amfiteatr. 

Jeden z głównych placów, dobre miejsce rozpoczęcia wędrówki.

Kilka kroków w bok z najbardziej uczęszczanych szlaków.

Jeżeli nie lubisz słodyczy, przyjdź tu. Jeżeli lubisz, zamieszkaj w okolicy. W obu przypadkach zamów lody.

Widok na rzeczony hammam. Odbudowany w 1980, wygląda jak przed wiekami.

Durres by night.

Księżyc i Jowisz nad molo.

To już Tirana. Jak będziecie na nowym targu (powyżej) szukacje lodów w małej budce po prawej stronie (lub w lodziarni z tyłu na lewo), nazywają się jakoś na "R", warto wziąć truskawkowe, nawet jak nie lubicie.

W Albanii podoba mi się to, że wystarczy wejść w jakąś przypadkową bramę, żeby znienacka natknąć się np. na niepozorny namiot cyrkowy, kompletnie niewidoczny z głównej ulicy.

Ktoś się naoglądał Mondriana.

czwartek, 24 sierpnia 2017

Południe Albanii. Trudna miłość...

Zaczęło się od Vlore. Drugie co do wielkości miasto portowe Albanii ma wyjątkowe położenie. To właśnie tutaj przebiega umowna granica pomiędzy Adriatykiem a Morzem Jońskim. Z ciekawostek: ze względu na bliskość Włoch Vlore było dawniej głównym ośrodkiem przemytniczym, a miasto opanowane było przez albańską mafię. Teraz jest bezpiecznie, a położenie na styku dwóch mórz sprawia, że można tu znaleźć i szerokie piaszczyste plaże z bardzo łagodnym zejściem i kamieniste, gdzie szybko robi się głęboko. Cieple morze, piaseczek, akceptowalna ilość ludzi, świetnie zorganizowana szeroka plaża i do tego całkiem przyjemne miasto. Dzieci doskonale szczęśliwe. Idealne wakacje, prawda? Ale ponieważ kobiety nigdy się nie zadowoli postanowiliśmy sobie polepszyć i ruszyliśmy na południe, do Ksamilu. Naczytalam się, że to albańska namiastka Karaibów, że najpiękniejsze plaże, że szmaragdowe morze itp. itd. No to pojechaliśmy. Najpierw zaskoczyła mnie nawigacja. 138 km. Bułka z masłem. Planowany przez google czas przejazdu 3,5 h! I tak faktycznie było. Droga prawie cały czas górska, szaleńczo kręta, z kiepską nawierzchnią, ale za to z pięknymi widokami. Generalnie górska Albania podoba nam się najbardziej...

Kiedy dotarliśmy dzieci marzyły tylko o kąpieli w morzu, więc pierwsze co zrobiliśmy to pognaliśmy na miejską plażę, którą mieliśmy 200 m od domu. Tam przeżyłam szok pierwszy. W życiu nie widziałam tak koszmarnie zatłoczonej plaży. Optymalizacja wykorzystania każdego centymetra piasku do upchnięcia jak najwiekszej ilości leżaków: level master. Leżaki ustawiono jeden przy drugim tak blisko, że nie było szans na przejście między nimi, a ich równe rzędy dociągnięto do lustra wody, więc bez szans na jakąkolwiek zabawę na piasku. Nie było nawet gdzie odłożyć zdjętych ubrań, bo naprawdę nie było ani kawalątka nie zagospodarowanego piachu. Oczywiście wszystkie leżaki zajete...

Nic to. Wykąpaliśmy się w pięknej turkusowej wodzie Morza Jońskiego (zauważalnie zimniejszej niż w Adriatyku), daliśmy się pogryźć po nogach ciekawskim rybkom, i ruszyliśmy na podbój miasta. I tu przeżyłam szok drugi. Poczułam się jak we Władysławowie. Polacy są tu absolutnie dominującą grupą turystów. Obsługa w sklepach komunikuje się po polsku, menu w restauracjach jest po polsku (że nie wspomnę o hitach menu takich jak rosół czy schabowy). Siedząc wieczorem na balkonie usłyszałam z oddalonej imprezowni "przez twe oczy zielone oszalałem". Czytałam ostatnio raport o najpopularniejszych kierunkach wakacyjnych wybieranych przez Polaków i Albanii tam nie było. Ktoś chyba popełnił błąd w tym raporcie.

Ksamil nas jakoś za serce nie złapał. Samo miasteczko jest dosyć paskudne, a okolice mogłyby być cudowne, gdyby nie były tak koszmarnie zatłoczone i zaśmiecone. Idąc za radą naszego gospodarza pojechaliśmy na oddalone o kilka kilometrów, rzekomo najlepsze plaże czyli Pema e Thate i Pulebardha. Obie są faktycznie urokliwe, a raczej byłyby urokliwe, gdyby nie wściekły tłum ludzi, taki sam jak na naszej plaży miejskiej. Pobyt w Ksamilu uratowala nam w końcu przyjemna plaża w hotelu Artur. Zdesperowana poszlam zapytać, czy możemy z niej skorzystać chociaż nie jesteśmy gośćmi hotelowymi i to był strzal w dziesiątkę. Wreszcie wolne leżaki, wreszcie dostepny pas piasku umożliwiający zabawę dzieciom. Wreszcie relaks a nie walka o życie. Jeśli kiedykolwiek jeszcze trafimy do Albanii na plażowanie udamy się w okolice Himare, gdzie było najspokojniej i najbardziej rajsko.

Do Ksamilu warto jednakowoż pojechać choćby po to, żeby zobaczyć starożytne miasto Butrint, wpisane na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Lekcja historii na żywo. Boli tylko to, z jak małym szacunkiem jest traktowane. Już przy wejściu dowiadujemy się, że zadowolenie gości jest najważniejsze, więc można wchodzić na zabytkowe obiekty, żeby strzelić sobie efektowne selfie. A jeśli nawet w którymś z obiektów jest to zabronione, to i tak nikt, ale to kompletnie NIKT tego nie przestrzega. Ciekawe kiedy się ockną... Swoją drogą my się nie popisaliśmy planując zwiedzanie Butrintu. Zamiast pojechać trzy km machnęliśmy 30 km przez góry objeżdżając jezioro po to, żeby na końcu z głupimi minami stwierdzić, że coś od złej strony zwiedzamy, bo wszystko jest na drugim brzegu:). Pozostało zatem przeprawić się promem i bez sensu zaplacić 5 euro. Za to powrót był już szybki.

Podobne refleksje odnośnie braku respektu dla jakichkolwiek zakazów mieliśmy koło wywierzyska Syri i Kalter nazywanego Blue Eye. To przepiękne źródło o głębokości ponad 50 m, z którego wypływa tworzący rzekę strumień wody. Nazwa Blue Eye pochodzi od błekitnego odcienia wody, która tworzy tu pierścień o ciemniejszym kolorze wewnątrz i jaśniejszym na zewnątrz, co przypomina niebieskie oko. Całe oko jest otoczone drewnianym ogrodzeniem, żeby zapobiec wchodzeniu przez turystów do wody. Co więcej, w kilku miejscach są tabliczki informujące o zakazie kąpieli, ale znowu: nikt nie zwraca na to uwagi. Woda ma wprawdzie 10 stopni, ale śmiałków skaczących z punktu widokowego "na główkę" prosto do wywierzyska nie brakuje. Mam wrażenie, że ignorowanie przepisów, zakazów i nakazów jest w Albanii sportem narodowym...


Droga z Wlore do Ksamil


 Okolice Ksamil


Plaża koło hotelu Artur. To jest ta mało zatłoczona, co daje wyobrażenie o tym, jak wyglądają zatłoczone...


 Wybrzeże koło Vlore


Starożytne miasto Butrint bardzo zaciekawiło dziewczynki



Widok na jezioro Butrint


Blue Eye


Śmiałek skaczący do lodowatego wywierzyska Blue Eye


Butrint. Na drugim brzegu jeziora.


  I kilka ujęć jeziora. Ładne było.



sobota, 19 sierpnia 2017

Kruje i Berat

Zniechęceni, ale z nadzieją na poprawę nastroju ruszyliśmy z powrotem na południe. Tym razem porzuciliśmy morze i udaliśmy się w góry, do Kruje, kolebki Albańskiej państwowości, a dalej do równie historycznego Beratu. Oba nas zachwyciły. Okazuje się, że jednak może być czysto, zabytkowe miasta mają dużo uroku, a górskie widoki rekompensują niewygodę dojazdu.
W Kruje mieszkaliśmy w samym centrum starego miasta, tuż obok ruin zamku i nowszego, z muzeum historycznym. Nasz pokój także przypominał muzeum, a mieścił się w starym domu objętym opieką przez UNESCO. Wspaniałe miejsce, które z przekonaniem polecamy (https://www.booking.com/hotel/al/bar-restaurant-merlika.en-gb.html - jak wieżdżacie samochodem na górę dajcie znać właścicielowi, to otworzy przejazd). Polecamy też pobliskie muzeum etnograficzne, gdzie bardzo fajnie odtworzono klimat tradycyjnego domu i zakładów pracy różnych rzemiosł. Dzieciaki były zachwycone. Jeden dzień wystarcza z nawiązką na zwiedzanie, ale szczerze mówiąc chętnie spędziłbym tam więcej czasu siedząc sobie z książką lub laptopem na tarasie kontemplując widok.
Następny w kolejce był Berat, gdzie właśnie po dniu zwiedzania piszę te słowa. Znów mieszkamy na zamku, w miejscu chyba jeszcze lepszym niż ostatnio (https://www.booking.com/hotel/al/kris-guesthouse.en-gb.html - polecamy!). Tylko z dojazdem znowu były przygody, bo takiej stromizny i śliskich kamieni nigdy nie widziałem. Trzeba wjeżdżać drogą zaczynającą się na obrzeżach miasta, ta z centrum jest dla zupełnych desperatów i nawet niezłe samochody nie dają rady (chociaż nie ma reguły, czasem zdawałoby sie zupełny trup jakoś wtacza się pod górę). Nawet jednak ta lepsza droga na końcu ma taki podjazd, że po kilku próbach dałem spokój (nie chciałem zamęczyć naszej starej skody Fabii, która co prawda kilkukrotnie pokazała już terenowy pazur, ale bez przesady) i wniosłem toboły na plecach. Warto było, bo widoki są piękne, otoczenie zabytkowe, trzypokojowy apartament jeszcze bardziej muzealny (oglądanie wszystkich zgromadzonych tu przedmiotów było fajną lekcją historii dla dzieci), a przy tym komfortowy i z miłym tarasem obrośniętym winoroślą. Spacer do miasta, poza dobrym ćwiczeniem, także bardzo przyjemny. W pamięć zapadł mi zwłaszcza gmach Uniwersytetetu Albańskiego, filia w Berat. Z daleka wygląda na kopię amerykańskiego Kapitolu, z bliska jest jeszcze bardziej monumentalny. Wskaźnik efektowności budynku do jakości nauczania z pewnością jeden z najwyższych w świecie. Coś nieprawdopodobnego.
Jednak poza Uniwersytetem, jest sporo zabytków i urokliwa dzielnica starych domów na wzgórzu, od których Berat bierze nazwę "miasta tysiąca okien". Do tego pokojowe sąsiedztwo starych meczetów i kościołów, charakterysytczne zresztą dla Albanii. To obserwowane z boku, i być może powierzchowne i fałszywe, pokojowe pomieszanie religii i kultur jest bardzo budujące. Państwo z muzułmańską większością i istotną mniejszością chrześcijańską, o zadziwiająco (zważywszy na niedawną historię i proklamowanie w konstytucji Albanii jako pierwszego na świecie państwa ateistycznego) niewielkim odsetku ateistów wygląda na zupełnie świeckie - bardzo niewiele dziewczyn zakrywa włosy, znakomita większość nie zakrywa prawie niczego, alkohol jest powszechny, brody mają głównie turyści. Do meczetu wpuszczają w krótkich spodniach, minarety są milczące, dzwony kościelne nie walą, ogólnie pełen luz. Meczety różnych obrządków sąsiadują z kościołami różnych wyznań, a wszystkie wyglądają na równie puste.
Jeżeli chodzi o ludzi, to jesteśmy zachwyceni. Jakieś obawy o bezpieczeństwo wydają się zupełnie bezpodstawne. Ludzie faktycznie są pomocni, bardzo otwarci, z sympatią podchodzą do turystów. Sprzedawcy nie są namolni, nie ciągną za rękaw, nie zmuszają do targowania się. Wszystkie rozliczenia w pełni uczciwe, trzeba tylko uważać, żeby nie wykorzystać gościnności Albańczyków, którzy prędzej zaokrąglą cenę na swoją niekorzyść niż naciągną turystę. Tylko w Albanii zdarzyło mi się, żeby pracownik kantoru (na lotnisku) tłumaczył mi, że nie warto u niego wymieniać pieniędzy, bo w mieście dostanę lepszy kurs (chociaż kurs u niego był całkiem dobry, a jak na lotnisko to znakomity) i wyraźnie ubolewał nad moją stratą jak poprosiłem, żeby jednak wymienił mi chociaż 50 EUR. Inny sprzedawca dał mi w prezencie kabelek jakiego szukałem, bo akturat miał go prywatnie i nie był mu potrzebny. Takich przykładów życzliwości przez te kilka dni było więcej. Do tego bezproblemowy dostęp do internetu i możliwość płacenia w Euro lub wymiany gotówki po uczciwym kursie. Jedzenie dobre, ceny niskie. No, i piękna pogoda. Wszystko to sprawia, że miło się tu podróżuje. Jadąc tu nie wiedzieliśmy jeszcze, że to teraz taki modny kierunek. Faktycznie, Polaków jest tu dużo, w niektórych restauracjach menu jest już po polsku, w muzeach też dostępne są polskie opisy. Na szczęście wciąż jeszcze przeważa egzotyka. Zobaczymy jak będzie dalej i czy nasz chwiejny entuzjazm znowu nie osłabnie.


Kruje, widok z góry na bazar z pamiątkami (pierwszy plan) i miasto.

A tu na samo miasto

 Humory dopisują.

Widok na część historyczną, w dole resztki murów i muzeum etnograficzne.



A to już uliczki zamkowego wzgórza Beratu, droga do naszego pensjonatu.



Wytchnienie od upału.

Droga po lewej to niezłe wyzwanie dla samochodów.

Rzeczone tysiące okien, dające przydomek miastu.

Pokojowe współistnienie religii. Da się?

Uniwersytet w Berat od tyłu...

...i od przodu. Obok jest przedszkole i szkoła, więc w promieniu 100 metrów można odbyć całą edukację.

Widok na miasto z góry. Co tam robi Kapitol? (znajdź 10 różnic: http://photos.wikimapia.org/p/00/00/18/16/61_big.jpg)

piątek, 18 sierpnia 2017

Tirana, Golem i Velipoja

Naszą albańską wyprawę zaczęliśmy późną nocą w Tiranie od błądzenia w ciasnych i ciemnych uliczkach w poszukiwaniu hotelu. Okazało się, że przejeżdżaliśmy obok niego kilka razy, zanim w końcu udało się nam go zlokalizować. Półsenne dzieci ruszyły z Emilką do pokoju, a ja zjechałem samochodem na głęboki podziemny parking, niepokojąco przypominający przeciwatomowy schron. Niewątpliwie architekt wprawiał się projektując słynne albańskie bunkry. Na szczęście hotel na powierzchni wyglądał dużo przyjaźniej.
Następnego dnia ruszyliśmy na zwiedzanie Tirany. Od razu nasuwają się skojarzenia ze Stambułem, bo chociaż miasto jest oczywiście bez porównania mniejsze, to podobnie miesza się w nim wschód z zachodem, Europa z Azją, cywilizacja z biedą. Główny plac miasta ujął nas fontannami i ujęciami wody dającymi przyjemny chłód, a także ładnym widokiem ze starej zegarowej wieży. Obok jest bunkier zamieniony w muzeum z przejmującą artystyczno-historyczną wystawą prezentującą mroczną stronę albańskiego powojennego totalitaryzmu. Nawet pobieżne zwiedzenie tego miejsca pozostawia w człowieku ślad i pozwala chociaż trochę zrozumieć historię najnowszą tego odizolowanego przez dziesiątki lat kraju. Później, przez modny, pełny uroczych knajpek deptak przeszliśmy do mostu prowadzącego do albańskiego zakazanego miasta, dzielnicy, której inspiracją był chyba folwark zwierzęcy. Zielona, willowa wyspa prominentów reżimu, niedostępna dla postronnych, nawet teraz wyróżnia się na tle otaczających ją blokowisk. Co ciekawe, wille dalej są zamieszkane, a w budkach wartowniczych siedzą strażnicy, wygląda więc na to, że nowa elita także się odnalazła, teraz jednak chociaż można tam spacerować. Na obrzeżach straszy wybudowana przez córkę Hodży, w zamyśle szklana, w praktyce betonowa piramida, obecnie zdewastowana i porzucona.
Do hotelu wróciliśmy opłotkami, przechodząc przez slumsy sąsiadujące z nowoczesnym bazarem i nowymi blokami. Tirana, bezpretensjonalna, pełna kontrastów, kolorowa i gwarna, z przyjemnymi restauracjami z dobrym jedzeniem w przyjaznych cenach, z uśmiechniętymi ludźmi i mroczną historią, chwyciła mnie za serce od pierwszego spaceru. Chętnie pomieszkałbym tam przez jakiś czas, chociaż Emilka nie podziela mojego entuzjazmu aż do takiego stopnia.

Następnego dnia pojechaliśmy nad morze do pobliskiego Golem, małego miasteczka położonego obok tłocznego, modnego kurortu Durres, gdzie odpoczywa Tirana (i które z tych właśnie względów postanowiliśmy ominąć). Nasze błądzenie w Tiranie okazało się niczym w porównaniu z poszukiwaniami pensjonatu tutaj. Za gwałtownym rozwojem nadmorskich miejscowości, który rozpoczął się po odzyskaniu przez Albanię niepodległości, wyraźnie nie nadąża państwowa machina biurokratyczno-infrastrukturalna, w związku wiele domów nie ma ani adresów ani dróg dojazdowych. Sprawy nie ułatwia fakt, że każdy stawia sobie płot gdzie mu wygodnie, przez co powstaje plątanina wąskich, nieprzejezdnych i nieopisanych dróżek wijących się między nastawianymi chaotycznie budynkami. Okazało się, że kilka razy ominąłem właściwy zakręt uznając, jak się okazało niesłusznie, że nie ma szans zmieścić się tam samochodem. I to był dopiero początek nauki jazdy po tym kraju. Teraz, po kilku dniach wiem, że nie ma drogi tak złej lub tak stromej, żeby nie dało się nią pojechać, a jak sytuacja wygląda na kompletnie beznadziejną, to z przeciwnej strony na pewno nadjedzie stary Mercedes, z którym trzeba się będzie wyminąć.
Wracając nad morze, niech wystarczy, że było. Ciepłe, z dużymi, atrakcyjnymi dla dzieci falami. Plaża dość zatłoczona, chociaż piaszczysta. Niestety, klimat psuły wszechobecne śmieci. Daje się we znaki mentalność pozwalająca rzucić odpadki za siebie i niedostrzegać brudu za płotem wysprzątanej posesji. Psuło nam to przyjemność zwiedzania i odpoczywania zarówno w Golem (https://www.booking.com/hotel/al/nuovo-sun-golem.en-gb.html - pensjonat polecamy, okolicę niekoniecznie), jak i w Velipoja, gdzie dodatkowo plaża była paskudna. Sytuację ratował basen w zaskakująco ładnym i przyjemnym hotelu (https://www.booking.com/hotel/al/brian.en-gb.html). Opis co prawda trochę koloryzował rzeczywistość (rzekomy widok na morze wymagałby wyciecia wielu drzew i zainstalowania porządnego teleskopu na balkonie, placu zabaw też nie było), ale nie bądźmy drobiazgowi. Krótki spacer pozwolił się upewnić, że trafiliśmy do oazy luksusu i dobrego smaku (co prawda było w okolicy kilka schludnych i miłych miejsc, ale jednak bez basenu), cóż z tego, gdy spacerować przyszło przy przewróconych przez krowy koszach na śmieci i ogólnym syfie. Nie polecamy tego miejsca, ale jak już tu traficie, jedźcie do Briana (weźcie tylko zatyczki do uszu, bo muzyka gra do późna). Wycieczka nad jezioro Szkoderskie nie rekompensuje wysiłku podróży na północ, tak jak i samo miasto Szkodra, które zwiedziliśmy przez szybę samochodu, bo jakoś w ogóle nie mieliśmy ochoty tam wysiąść.
Po tych klilku dniach zniechęciliśmy się do Albanii, jak się jednak dalej okaże, przedwcześnie.

Widok z wieży zegarowej na główny plac Tirany. Ciekawe są widoczne sztuczne strumyki - bruk polewany jest wodą z podziemnych studzienek, co przyjemnie chłodzi, zwłaszcza jak boso brodzi się w płytkiej wodzie. 
Bunkier w centrum kryjący muzeum, które koniecznie trzeba zobaczyć. Gdyby Hodża przewidział, jakie będzie ostateczne przeznaczenie obiektów jego obsesji... 

Przejmująca alegoria totalitaryzmu.

 Takoż, mimo woli. Pranvera też nie mogła przewidzieć.

Lubię tropić matematyczne ciekawostki. Tutaj rzeźbiarz chyba przypadkowo przepisał różne wzory. Ciekaw jestem jaka myśl mu przyświecała, niestety sensu nie mogłem odnaleźć.
Hotele powstają stopniowo, pierwsze piętra muszą zarobić na kolejne. Tu przykład interesującej wiwisekcji, uważny czytelnik dostrzeże telewizor i inne elementy wyposażenia przewiewnych na razie pokoi. Na szczęście klimat sprzyja.

Tyłem do brudu, twarzą do ciepłego morza.