sobota, 7 lutego 2015

Wszystko dobre, co się dobrze kończy...

Od kilkunastu dni jesteśmy w Polsce i próbujemy się zaklimatyzować. Łatwo nie jest, zważywszy na to, że przez wiele miesięcy było nam bardzo ciepło, a tu jest jak jest...

  Czas na krótkie podsumowanie. Po pierwsze i najważniejsze: cel został osiągnięty. Dziewczynki pokochały podróże. Kiedy powiedzieliśmy im, że wracamy do Polski Laura wybuchnęła płaczem, a Kalinka z niedowierzaniem zapytała: "mamo, ale ty NAPRAWDĘ chcesz wracać?". Po czym sama błyskawicznie wymyśliła rozwiązanie: "mamo, to wrócimy na chwilę, ulepimy bałwana i polecimy dalej". Zatem wróciliśmy. Tylko bałwana jakoś nie udało nam się zrobić, bo śnieg nie chce spaść. Za to pierwsze pytanie, jakie codziennie zadaje Kalinka, tuż po przebudzeniu, brzmi: czy to już dzisiaj lecimy do Ameryki Południowej?:)

  Miłość do podróży miłością, ale pod koniec dziewczynki już trochę tęskniły. Za swoim pokojem, swoimi zabawkami, swoim przedszkolem. Woleliśmy zatem wrócić wcześniej, żeby szybciej zatęskniły za kolejną podróżą. Zresztą, tak jak wspominał wcześniej Marcin, nasz pierwotny plan zakładał powrót przez USA, ale byliśmy trochę krócej w Azji, więc w Stanach było jeszcze trochę za zimno. Trudno, ale za to mamy gotowy plan na następną podróż. Zamierzamy objechać campervanem Stany i dotrzeć na Hawaje. A w najbliższym czasie postaramy się odwiedzić Islandię, żeby porównać ichniejsze geotermy z nowozelandzkimi. Zatem bloga na razie zawieszamy ale mamy nadzieję, że nie na długo.:)

Jakie mieliśmy problemy? W zasadzie większych nie było. Zdrowie na szczęście nas nie opuszczało. Dziewczynki miały raz katar i raz niegroźne, jednodniowe zatrucie żołądkowe. W Polsce w sezonie jesienno-zimowym zwykle chorowały bardziej. Pod tym względem nasza eskpada niewątpliwie się opłaciła.:)
Kraje po których podróżowaliśmy były przyjazne turystom, więc kwestie organizacyjne nie stanowiły większego problemu. Trochę baliśmy się Birmy, ale okazało się, że i tam przemysł turystyczny rozwija się pełną parą.

Co mnie po powrocie zaskoczyło? Po pierwsze reakcje znajomych. Co chwilę spotykamy się ze stwierdzeniem: "oooo, już jesteście? Wydaje się jakbyście wyjechali miesiąc temu.". A nam wydaje się, że byliśmy w podróży bardzo, bardzo długo. Ilość miejsc, obrazów, wrażeń, spotkanych ludzi i przebytych kilometrów sprawia, że te pięć miesięcy rozciągnęło się jak guma. Nie było dwóch takich samych dni, nie było rutyny, nie było nudy. Udało nam się przeżyć wspaniałą, cudowną przygodę, której nigdy nie zapomnimy. I wiemy, że będziemy to powtarzać.

A kolejna rzecz, która mnie zdziwiła, to pierwsze wrażenie z naszego mieszkania. Trochę już zapomniałam jak wygląda. Wszyscy, z którymi rozmawiałam mówili, że po powrocie z długiej podróży ich własne mieszkanie wydawało się im jakieś takie ładniejsze i wygodniejsze, a mnie wydało się zagracone.:) Przyzwyczaiłam się do ascetycznych wnętrz, w których stoją łóżka, szafki nocne i wieszaki na ubrania. A tu dom wypełniony meblami, bibelotami, ubraniami. Rany! Po co nam tyle tego, skoro przez tyle miesięcy wystarczały dwie pary spodni i kilka koszulek. Przynajmniej nie było problemu w co się ubrać.:) (i mówię to ja, zakupoholiczka i kolekcjonerka wszystkiego). Okazało się zresztą, że nie byliśmy przygotowani do zimowego powrotu. Kalina w czasie podróży ze wszystkiego wyrosła, a trudno iść na spacer przy zerowej temperaturze w crocsach i polarze. Trzeba było zatem na gwałt robić zakupy!

Dziewczynki nam w tej podróży nie tylko wyrosły, ale i wydoroślały. Namiętnie dyskutują o różnych odwiedzonych miejscach. Malują obejrzane krajobrazy. Dzisiaj, oglądając "Nelę, małą reporterkę", aż skakały z emocji przekrzykując się nawzajem: "ja też tam byłam! I ja! Ja też karmiłam tego słonia! I ja też chodziłam po takim wiszącym moście!". Mam nadzieję, że te pozytywne emocje zostaną z nimi na bardzo, bardzo długo...

Rangun i Bangkok raz jeszcze

Przylecieliśmy do Rangunu i wzięliśmy taksówkę do hotelu. Tym razem wybraliśmy nocleg w innej części miasta, zobaczyliśmy więc przez okno samochodu trochę nowocześniejszą część miasta. Chyba już pisałem o nietypowej dla reszty kraju specyfice Rangunu, gdzie zakazane są motorki, w rezultacie czego na ulicy pełno jest od samochodów i ciągle tworzą się ogromne korki. Z dużym zaskoczeniem przeczytałem w internecie, że miasto ma ponad 5 milionów mieszkańców, bierze się to stąd, że jest dość rozległe i obejmuje nawet dalekie peryferia. Samo centrum nie jest bardzo duże i często szybciej idzie się na piechotę niż jedzie taksówką. Co ciekawe dozwolone jest tutaj (a zakazane w Mandalay) stosowanie gazu w samochodach, dzięki czemu taksówek jest dużo, są tańsze i łatwo je złapać, bo jeżdżą po mieście w poszukiwaniu klientów. W Mandalay byliśmy początkowo zaskoczeni, że złapanie taksówki nie jest takie łatwe (z kolei powszechnie dostępne są motory pełniące funkcje taksówek).
Po zwiedzeniu urokliwego Baganu wybraliśmy się utartym już szlakiem w drogę powrotną. Polecieliśmy wpierw z powrotem do Rangunu, co wymuszone było warunkami wizowymi (powrót z tego miejsca, gdzie wjechało się do kraju). Jeszcze w Mandalay, z hotelowej ulotki dowiedzieliśmy się o istnieniu linii Golden Airlines (a linii lotniczych mają tam zaskakująco dużo), dzięki czemu bilet kosztował nas połowę tego, co planowaliśmy zapłacić. Strona internetowa linii nie działała najlepiej, musieliśmy więc udać się do ich przedstawicielstwa i kupić bilety osobiście. Dzięki temu obejrzałem wiszące tam na ścianie wizualizacje planowanej (?) rozbudowy Mandalay. Na obrazku wyglądało to imponująco. Nowoczesne miasto, pełne zieleni, w niczym nie przypominało widoku za oknem. Miło jednak pomarzyć, życzę im powodzenia. Do miasta na obrazku chętnie bym wrócił, do obecnego niekoniecznie.
W Rangunie spędziliśmy jedną noc, a następnego dnia czekaliśmy na lot. Planowaliśmy przejść się trochę po okolicy, ale szybko wróciliśmy do hotelu przepędzeni lejącym się z nieba żarem, brakiem sensownego chodnika i, co tu ukrywać, dość paskudną okolicą. Sam hotel niezły, z nadskakującym personelem i, co okazało się ważne, bardzo sprawną klimatyzacją. Dzięki temu przeczekaliśmy dwie godziny w komfortowych warunkach.
Jadąc na lotnisko mogliśmy podziwiać przedstawiane tu i ówdzie wizualizacje planowanych budów i reklamy projektowanych nowoczesnych budynków. Wyglądają dziwacznie na tle powszechnej biedy i bylejakości. Dość powiedzieć, że z zaskoczeniem odczytywaliśmy na wielu rozsypujących się bieda blokach daty budowy wskazujące na to, że budynek ma ledwie 15 lat. Z drugiej strony widać, że miasto powoli zaczyna się rozwijać i chociaż nie planujemy rychłego powrotu do Birmy chętnie odwiedziłbym Rangun za powiedzmy dziesięć lat, żeby zobaczyć co z tych planów zostało wykonane.

Buduje się. Ale nowe bloki szybko tracą blask świeżości.

Widok z hotelowego tarasu.

Tu i ówdzie trafiają się bardziej eleganckie wille...

...jednak dominują takie blokowiska.

Wiele budów powstaje w sposób bardzo tradycyjny, siłą ludzkich rąk.

Tysiące kruków na tle czerwonego nieba wyglądało nieco złowieszczo.

Tak jak powrót do Rangunu nie zmienił mojego postrzegania tego miasta, tak powrót do Bangkoku zmusił mnie do diametralnego zrewidowania wyrobionej podczas poprzedniego pobytu opinii. Tym razem zamieszkaliśmy na luksusowym osiedlu w nowoczesnej części miasta. Eleganckie bloki zawstydziłyby niejeden warszawski apartamentowiec. Mieliśmy tylko jeden dzień w mieście, udaliśmy się więc do sprawdzonych miejsc. Pojechaliśmy do odwiedzonego wcześniej centrum handlowego, bo Emilka wypatrzyła tam ładne dziecięce ubrania. Tam przeżyłem duży szok. Okazało się, że poprzednim razem dotarliśmy tylko do początku handlowego szaleństwa. Ponieważ nadchodziliśmy od strony starej i biednej części miasta uznałem, że w tym, w sumie nie imponującym, sklepie zobaczyliśmy szczyt tutejszego luksusu. O, jak się myliłem. Tym razem przyjechaliśmy nowoczesnym skytrainem od bogatszej strony i straciliśmy masę czasu krążąc po i wzdłuż ogromnych centrów handlowych wypełnionych najdrożyszmi markami szukając tego jednego, gdzie tak smacznie jedliśmy i gdzie planowaliśmy ubrać nasze dziewczynki. Jak łatwo zapomnieć w takim miejscu, że kilka kilometrów dalej ludzie żyją zupełnie inaczej. Gdy już znaleźliśmy "nasze" centrum handlowe okazało się, że też widzieliśmy tylko mały jego wycinek, do tego stopnia mały, że bardzo długo krążyliśmy w jego poszukiwaniu trafiając po drodze do technologiczno-elektronicznego raju.
Elektronika była tania, niestety, ceny ubranek okazały się zaporowe i nie udało się znaleźć żadnej okazji. Wieczorem pojechaliśmy do starej części, żeby jeszcze raz odwiedzić naszą ulubioną restaurację i porzucić jeden z naszych wózków w miejscu, gdzie komuś się przyda. Ta wizyta w restauracji okazała się niewypałem. Pierwszy raz byliśmy wieczorem, ekipa była kompletnie inna niż za poprzednich wizyt, a jedzenie rozczarowało, nawet ukochany przeze mnie arbuzowy chłodnik nie smakował tak, jak poprzednio. Z pewną ulgą wróciliśmy nowoczesną autostradą na ostatnią noc do naszego apartamentu. Cieszę się z tego ostatniego dnia w Bangkoku, bo mam teraz pełniejszą i bardziej chyba sprawiedliwą ocenę tego miasta. Mógłbym tam chętnie nawet trochę pomieszkać, bowiem poza kulinarnymi miasto to okazało się mieć także wiele innych uroków, a brud i rażąca bieda nie są tam jednak wszechobecne.

Tutaj z łatwością pomieściłyby się wszystkie warszawskie centra handlowe i jeszcze zostałoby dużo miejsca.


piątek, 23 stycznia 2015

Bagan. Magia zaklęta w kamieniu...

Wreszcie się udało! Po latach wyobrażania sobie jak to wygląda "na żywo" dotarliśmy do Baganu, naszego głównego celu birmańskiej eskapady. Jest jeszcze piękniej niż na zdjęciach. Ale po kolei...

Skąd wzięło się kilka tysięcy świątyń na niespełna czterdziestu kilometrach kwadratowych? Początki sięgają panowania króla Anawrahta (1044 r.), który po nawróceniu się na buddyzm poprosił króla Monów, Manuha o kilka buddyjskich relikwii i tekstów. Kiedy Manuh odmówił Anawrahta najechał na jego terytorium i wywiózł do Baganu wszystko co przedstawiało jakąkolwiek wartość (oraz mnichów, architektów, budowniczych i samego Manuha). Następnie Anawrahta rozkazał wybudować świątynie sławiące Buddę. W ciągu 200 lat, na tym niewielkim obszarze powstało ich podobno ponad pięć tysięcy. Niestety świetność nie trwała długo. W 1287 r. królestwo zostało najechane przez Mongołów i mocno zniszczone. Sytuację pogorszyło jeszcze trzęsienie ziemi, które dotknęło Bagan w 1975 r. Podobno pod koniec XIII wieku świątyń było 4446. Po trzęsieniu ziemi naliczono ich 2230.

Teren, na którym położone są świątynie jest płaski jak naleśnik, ale jednak dość rozległy, więc jeśli nie jest się zawodowym maratończykiem lepiej postarać się o jakiś środek transportu. Można pagody zwiedzać samochodem, bo drogi są względnie przejezdne, ale to wydało nam się jakieś takie mało romantyczne i ograniczające. Najlepszy byłby rower tyle, że znalezienie fotelików dla dzieci graniczyło z cudem (swoją drogą pamiętam, że jako małe dziecko byłam wożona na ramie albo na bagażniku i jakoś żyję i mam się dobrze, ale dzisiaj by to chyba nie przeszło:)). Można też wynająć mały konny powóz (co zresztą uczyniliśmy ostatniego dnia i muszę przyznać, że taki sposób zwiedzania miał masę uroku), ale dla nas rozwiązaniem idealnym okazały się elektryczne skuterki. Ich akumulatory pozwalają na pokonanie około 40 kilometrów, są łatwe do prowadzenia, nieźle sobie radzą na polnych drogach i co najważniejsze: mają specjalne siodełko, na którym można wygodnie ulokować małego pasażera. Dziewczynki pokochały motorki od pierwszego wejrzenia. My też. Wynajęcie skuterka na cały dzień to koszt około 7 USD. Dla porównania: samochód z kierowcą to około 40 USD, a konny powóz to około 25 USD.

Skoro zatem znaleźliśmy idealny środek transportu ruszyliśmy na podbój świątyń. Fajne jest to, że można pojechać gdzie się chce. Bilet za wstęp do całej strefy archeologicznej Bagan (20 USD za osobę) kupuje się od razu po przyjeździe na lotnisku albo na przystani, a potem już hulaj dusza. Tylko raz, i to podczas zachodu słońca (o czym później) zdarzyło się, że ktoś nam ten bilet sprawdził, a poza tym ma się całkowitą swobodę podczas zwiedzania. Po Australii i Nowej Zelandii, gdzie prawie wszędzie chodziło się  wytyczonymi szlakami i ścieżkami ta swoboda mnie zachwyciła. Mogę jechać w dowolnym kierunku (co najwyżej zakopię się w piasku), mogę spędzić w świątyni dowolną ilość czasu (i nikt nie dyszy mi w plecy), mogę wejść na pagodę i z góry podziwiać ten zupełnie nieprawdopodobny krajobraz. I mimo rozpoczynającego się boomu turystycznego w większości miejsc nikogo nie ma. Turyści spotykają się właściwie tylko w większych, najbardziej znanych pagodach, ale i tam nie ma tłumów. Nie ma problemu, żeby zrobić zdjęcia bez turystów w kadrze, co w Tajlandii było praktycznie niemożliwe. Nie ma też problemu, żeby znaleźć sobie swoją "własną" pagodę, przy której można spokojnie podumać i nikt nam nie przeszkodzi. Ciekawe jak długo tak jeszcze będzie. Podobnie było na początku lat dwutysięcznych w kambodżańskich świątyniach, a kiedy kilka lat później pojechała tam moja koleżanka opowiadała, że stała w kolejce, żeby zrobić zdjęcie w co bardziej malowniczych miejscach... Tutaj w każdym razie jedyny moment dnia, kiedy widać, że turystów jest sporo (ale jednak nie tłum) to zachód słońca, kiedy turyści zbierają się w czterech pagodach, z których jest najlepszy widok. My też oczywiście pierwszego dnia wdrapaliśmy się ze wszystkimi i oglądaliśmy zachód. Ale następnego dnia weszliśmy na pagodę jakąś godzinę wcześniej, kiedy było już przyjemne popołudniowe światło, a turystów dookoła nie było w ogóle i dopiero wtedy poczuliśmy magię... Niesamowicie było siedzieć na górze pagody, w ciszy zakłócanej jedynie śpiewem ptaków i podziwiać magiczny pejzaż.

Swoją drogą Bagan to zupełnie inna Birma, niż ta którą widzieliśmy dotychczas. Widać, że otwarcie na przemysł turystyczny zaczęło się właśnie tutaj i tutaj kraj jest najbardziej "dopieszczony". Są lepsze drogi (a nawet uliczne latarnie), główne ulice są zdecydowanie czystsze i bardziej zadbane. Są tu nawet rabaty i kwietniki (czego wcześniej nigdzie w Birmie nie widzieliśmy). O takich rzeczach jak dobre hotele, restauracje, bankomaty, kantory itp. nie ma już nawet co pisać, bo to widzieliśmy też w innych miejscach. Ale jedno pozostaje niezmienne: przemili, uśmiechnięci, serdeczni ludzie. Mimo tego, że wyraźnie zaczynają żyć z turystyki nie ma się poczucia, że jest się dwunożnym portfelem. Nie ma takiej nachalności jakiej doświadczyliśmy na przykład w Indiach. Tam prawie zawsze jeśli ktoś nas zaczepiał i chciał z nami porozmawiać okazywało się, że chodzi o jakieś zakupy. Tutaj zaczepia nas wiele osób, żeby po prostu się przywitać, zamienić dwa słowa, zagadnąć o dziewczynki. I nic potem od nas nie chcą. Jaka miła odmiana.
A i zakupy tutaj są przyjemne. Przy większych pagodach są porozstawiane stoiska, ale nie ma na nich bazarowego badziewia. Jest naprawdę ładne lokalne rękodzieło: wyroby z laki, maski, rzeźby, obrazy malowane na gruntowanym piaskiem płótnie (mamy już dwa, niedługo zabraknie nam ścian w domu, żeby to wszystko powiesić:)) i kolorowe tkaniny. I ceny są naprawdę rozsądne, a po targowaniu robią się nawet bardzo rozsądne. Tylko dlaczego miejsca w plecakach tak mało?

Stragany straganami, ale ciekawe jest też to, że w cieniu tych spektakularnych świątyń toczy się normalne życie. Z tyłu za pagodą stoi dom, pasą się kozy, wielkie świnie buszują po łące i biegają rozbawione dzieci. Z górnych tarasów na pagodach ogląda się nie tylko martwą strefę archeologicznych cudów, ale też codzienne życie wioski. To jest coś, co mnie w birmańskiej wersji buddyzmu zachwyca. Świątynia to nie rytuał uskuteczniany przez godzinę w niedzielę. Świątynia to część codziennego życia.

Teraz jesteśmy już w Rangunie, jutro lecimy do Bangkoku i przygotowujemy się psychicznie do męczącego lotu do Polski. Birmę zostawiamy za sobą, ale zapamiętamy długo widok tamtejszych świątyń.