piątek, 30 listopada 2018
środa, 24 stycznia 2018
Eilat i okolice
W Eilacie spędziliśmy więcej czasu niż początkowo planowaliśmy, ponieważ pogoda na północy kraju popsuła się i wszędzie lało. Dlatego postanowiliśmy użyć lata i przeciągnąć wakacje nad Morzem Czerwonym do tygodnia. Dzięki temu mieliśmy dużo czasu, żeby spróbować wszystkich atrakcji, jakie ten kurort ma do zaoferowania. Przy okazji bogatsi o nowe doświadczenia możemy już podsumowywać nasze wrażenia z wyjazdu. Ale po kolei...
Zaczęliśmy od poszukiwania plaży. Co prawda pierwszego dnia pobytu poznaliśmy Polaków, którzy Eilat znają jak własną kieszeń i zaprowadzili nas na swoją ulubioną plażę miejską, ale chcieliśmy być mądrzejsi i zobaczyć kawałek rafy. W rezultacie wydaliśmy dobrze ponad 100 zł (ach, te izraelskie ceny), żeby wejść na kamienistą plażę z pomostem, na którego końcu można było wejść do wody i podziwiać podmorskie widoki. Jak się okazało wydaliśmy kasę zupełnie bez sensu, bo nieopodal była plaża darmowa, dużo lepiej wyposażona, a do tych podwodnych atrakcji można było bez problemu dopłynąć. Trudno, pływałem dzielnie tam i z powrotem omijając z respektem stadka meduz i doprowadzając się po godzinie do efektownej hipotermii. Widoki pod wodą bez szału, ale uprzyjemniające pływanie wpław.
Kolejny dzień to plaża z delfinami. Polecamy, chociaż to kolejny wydatek i na nurkowanie z nimi poskąpiliśmy. Ważne, że to nie zamknięte akwarium, ale miejsce, gdzie delfiny, które się tu urodziły, żyją swoim rytmem. Mogą wypływać na pełne morze i robią to od czasu do czasu, ale jak do tej pory wracają. Wydaje się, że są szczęśliwe, ale może tylko się tak pocieszamy. W każdym razie nikt nie każe im skakać przez obręcz i balansować piłką na nosie.
Niestety, poza delfinami i niezłą restauracją innych atrakcji brak. Byłem nieszczęśliwy, bo popływać się nie dało. Kąpielisko jest małe, a meduz sporo.
Zdjęć z Eilat nie wrzucam, bo nic specjalnego, nadmorski kurort jakich wiele. Kilka absurdalnie wielkich hoteli nad wodą, marina, deptak, centra handlowe, wesołe miasteczko, znacie te klimaty. Wyjątek robię dla zdjęcia poniżej. Że Izrael to koci raj, zauważyliśmy już dawno. Bezpańskich kotów włóczy się tu cała masa, różnego umaszczenia i różnych ras. Zwykle wyglądają na zadbane i pokojowo koegzystują z ludźmi. Pierwszy raz jednak zobaczyliśmy ogólnodostępną kocią jadłodajnię wystawioną na promenadzie przy plaży. Fajny gest. Niestety, wiadomość nie dotarła jeszcze do śmietnikowych kotów z dalszych dzielnic.
Przeczytaliśmy w internecie o stadach flamingów, które można podziwiać pod miastem i postanowiliśmy to zobaczyć. Pojechaliśmy 20 km na północ i skręciliśmy w stronę sztucznych zbiorników, gdzie chyba odsalają wodę. Sam spacer był atrakcją, z widokiem na góry Jordanii z jednej, a Synaj z drugiej strony. Ptaków było sporo, niestety w oddaleniu, a dojścia bliższego nie było. Wracając zobaczyliśmy, że bliżej miasta jest lepsze miejsce do obserwacji, ale już nie zatrzymywaliśmy się tam. Z bliska obejrzymy je sobie w zoo.
Ostatni dzień spędziliśmy w podwodnym obserwatorium. Bardzo polecamy, chociaż to najdroższa atrakcja. Dziewczynkom bardzo się podobało, a w nas pobudziło tęsknotę za nurkowaniem na rafie. Emilka już planuje wypad do Egiptu. Podglądaliśmy rafę 6 metrów pod wodą w podwodnej konstrukcji (zbudowanej już w 1975r!), płynęliśmy statkiem z okienkami pod wodą (stosunkowo najmniejsza atrakcja, ale i tak fajny), oglądaliśmy karmienie rekinów w wielkim akwarium i różne egzotyczne ryby w mniejszym. Chociaż byliśmy w lepszych tego typu obiektach (wyłączając to zejście pod wodę na otwarte morze, to dość unikalne i robi wrażenie), to jednak wszystko zaaranżowane jest w taki sposób, że pobudza ciekawość i dobrze się zwiedza. Kilka godzin minęło nie wiem kiedy.
Jutro już jedziemy z powrotem do Tel Awiwu oddać samochód, a pojutrze lecimy do Polski. Czy tu kiedyś wrócimy? Emilka zarzeka się, że nie. Ceny bardzo wysokie, atrakcje umiarkowane. Ja jednak nie wiem, mimo wszystko chyba najbliższe miejsce z Polski gdzie w styczniu można wykąpać się w ciepłym morzu i posiedzieć na plaży. Nic dziwnego, że po rosyjskim i hebrajskim (chyba w tej kolejności, oczywiście jest też arabski którego, wstyd przyznać, nie odróżniam "na słuch" od hebrajskiego) polski jest tu językiem który najczęściej wpada w ucho. Jeżeli omija się miejsca dla turystów można zjeść w bardziej rozsądnych cenach, a jeżeli kogoś nie przeraża gotowanie, można znaleźć sensowne supermarkety. Noclegi faktycznie są drogie i kryją sporo pułapek w postaci niespodziewanych kosztów dodatkowych. Nawet doświadczona Emilka dała się złapać robiąc rezerwacje na booking.com. Czuję pewien niedosyt, ponieważ nie udało nam się zwiedzić północy Izraela. Chciałem zobaczyć Hajfę, wzgórza Golan i Tyberiadę, gdzie podobno nic nie ma, ale nazwa kojarzy mi się z Cyberiadą, co wystarczy mi za powód. Może więc jeszcze kiedyś tu przylecimy.
Zaczęliśmy od poszukiwania plaży. Co prawda pierwszego dnia pobytu poznaliśmy Polaków, którzy Eilat znają jak własną kieszeń i zaprowadzili nas na swoją ulubioną plażę miejską, ale chcieliśmy być mądrzejsi i zobaczyć kawałek rafy. W rezultacie wydaliśmy dobrze ponad 100 zł (ach, te izraelskie ceny), żeby wejść na kamienistą plażę z pomostem, na którego końcu można było wejść do wody i podziwiać podmorskie widoki. Jak się okazało wydaliśmy kasę zupełnie bez sensu, bo nieopodal była plaża darmowa, dużo lepiej wyposażona, a do tych podwodnych atrakcji można było bez problemu dopłynąć. Trudno, pływałem dzielnie tam i z powrotem omijając z respektem stadka meduz i doprowadzając się po godzinie do efektownej hipotermii. Widoki pod wodą bez szału, ale uprzyjemniające pływanie wpław.
Rzeczony pomost.
Dzieci uznały, że z pomostu też widać rafę i odmówiły wejścia do zimnej (22 stopnie, ale wiało i temperatura powietrza nie zachęcała do kąpieli) wody.
Pływanie urozmaicały / uprzykrzały ławice meduz, które z lekkim wstrętem starałem się omijać
Plaża oferowała atrakcje dla poszukiwaczy podwodnych skarbów.
Kolejny dzień to plaża z delfinami. Polecamy, chociaż to kolejny wydatek i na nurkowanie z nimi poskąpiliśmy. Ważne, że to nie zamknięte akwarium, ale miejsce, gdzie delfiny, które się tu urodziły, żyją swoim rytmem. Mogą wypływać na pełne morze i robią to od czasu do czasu, ale jak do tej pory wracają. Wydaje się, że są szczęśliwe, ale może tylko się tak pocieszamy. W każdym razie nikt nie każe im skakać przez obręcz i balansować piłką na nosie.
Niestety, poza delfinami i niezłą restauracją innych atrakcji brak. Byłem nieszczęśliwy, bo popływać się nie dało. Kąpielisko jest małe, a meduz sporo.
Ja tu widzę uśmiech.
Kolejna atrakcja okolic Eilatu to park narodowy Timna. Jakieś 25 km za miastem, więc wygodnie mieć samochód, zwłaszcza, że po samym parku też najłatwiej w ten sposób się poruszać (dla ambitnych są jeszcze górskie rowery). Atrakcją historyczną są stare kopalnie miedzi (uczciwie rzecz biorąc kilka dziur w ziemi zabezpieczonych siatką), ale prawdziwą atrakcją są skalne formacje i pustynny krajobraz. Bardzo się nam tam podobało, czuliśmy się jak w Arizonie. Styczeń wydaje się najlepszym miesiącem na zwiedzanie tego miejsca, nie chcę sobie wyobrażać co tam się dzieje latem.
Laura, mała fotoreporterka. Robi duże postępy, następnym razem będę wrzucał jej zdjęcia.
Poprosiłem żonę, żeby zrobiła mi zdjęcie... 10 lat temu byłbym na środku, co będzie za kilka lat?
Jeszcze jedna zaleta zwiedzania poza sezonem.
Jedną z atrakcji jest napełnianie buteleczek kolorowym piaskiem. Najlepiej bawiła się mama, która nie załapała się na zdjęcie, bo poszła zmyć z siebie glinę.
Zdjęć z Eilat nie wrzucam, bo nic specjalnego, nadmorski kurort jakich wiele. Kilka absurdalnie wielkich hoteli nad wodą, marina, deptak, centra handlowe, wesołe miasteczko, znacie te klimaty. Wyjątek robię dla zdjęcia poniżej. Że Izrael to koci raj, zauważyliśmy już dawno. Bezpańskich kotów włóczy się tu cała masa, różnego umaszczenia i różnych ras. Zwykle wyglądają na zadbane i pokojowo koegzystują z ludźmi. Pierwszy raz jednak zobaczyliśmy ogólnodostępną kocią jadłodajnię wystawioną na promenadzie przy plaży. Fajny gest. Niestety, wiadomość nie dotarła jeszcze do śmietnikowych kotów z dalszych dzielnic.
Przeczytaliśmy w internecie o stadach flamingów, które można podziwiać pod miastem i postanowiliśmy to zobaczyć. Pojechaliśmy 20 km na północ i skręciliśmy w stronę sztucznych zbiorników, gdzie chyba odsalają wodę. Sam spacer był atrakcją, z widokiem na góry Jordanii z jednej, a Synaj z drugiej strony. Ptaków było sporo, niestety w oddaleniu, a dojścia bliższego nie było. Wracając zobaczyliśmy, że bliżej miasta jest lepsze miejsce do obserwacji, ale już nie zatrzymywaliśmy się tam. Z bliska obejrzymy je sobie w zoo.
Ten samolot ląduje już po Jordańskiej stronie.
Widok na Synaj.
Zoom się przydał, warto było dźwigać dodatkowy obiektyw.
Ostatni dzień spędziliśmy w podwodnym obserwatorium. Bardzo polecamy, chociaż to najdroższa atrakcja. Dziewczynkom bardzo się podobało, a w nas pobudziło tęsknotę za nurkowaniem na rafie. Emilka już planuje wypad do Egiptu. Podglądaliśmy rafę 6 metrów pod wodą w podwodnej konstrukcji (zbudowanej już w 1975r!), płynęliśmy statkiem z okienkami pod wodą (stosunkowo najmniejsza atrakcja, ale i tak fajny), oglądaliśmy karmienie rekinów w wielkim akwarium i różne egzotyczne ryby w mniejszym. Chociaż byliśmy w lepszych tego typu obiektach (wyłączając to zejście pod wodę na otwarte morze, to dość unikalne i robi wrażenie), to jednak wszystko zaaranżowane jest w taki sposób, że pobudza ciekawość i dobrze się zwiedza. Kilka godzin minęło nie wiem kiedy.
Jutro już jedziemy z powrotem do Tel Awiwu oddać samochód, a pojutrze lecimy do Polski. Czy tu kiedyś wrócimy? Emilka zarzeka się, że nie. Ceny bardzo wysokie, atrakcje umiarkowane. Ja jednak nie wiem, mimo wszystko chyba najbliższe miejsce z Polski gdzie w styczniu można wykąpać się w ciepłym morzu i posiedzieć na plaży. Nic dziwnego, że po rosyjskim i hebrajskim (chyba w tej kolejności, oczywiście jest też arabski którego, wstyd przyznać, nie odróżniam "na słuch" od hebrajskiego) polski jest tu językiem który najczęściej wpada w ucho. Jeżeli omija się miejsca dla turystów można zjeść w bardziej rozsądnych cenach, a jeżeli kogoś nie przeraża gotowanie, można znaleźć sensowne supermarkety. Noclegi faktycznie są drogie i kryją sporo pułapek w postaci niespodziewanych kosztów dodatkowych. Nawet doświadczona Emilka dała się złapać robiąc rezerwacje na booking.com. Czuję pewien niedosyt, ponieważ nie udało nam się zwiedzić północy Izraela. Chciałem zobaczyć Hajfę, wzgórza Golan i Tyberiadę, gdzie podobno nic nie ma, ale nazwa kojarzy mi się z Cyberiadą, co wystarczy mi za powód. Może więc jeszcze kiedyś tu przylecimy.
środa, 17 stycznia 2018
Tel Awiw, Jerozolima, Arad, czyli ucieczka przed zimą
Tel Awiw
Po poczwórnej kontroli lotniskowej, locie bez niespodzianek i szalonej jeździe taksówką, która zapewniła emocje większe niż niejedne turbulencje, dotarliśmy do naszego apartamentu. A właściwie pod blok, ponieważ długo nie mogliśmy znaleźć numeru mieszkania, maila z kodem i już wyglądało na to, że spędzimy noc na walizkach. Nawet pomocny sąsiad nie był w stanie dodzwonić się do właścicieli mieszkania. W końcu jednak udało połączyć się z siecią, ściągnąć maila z szyfrem do skrzynki z kluczem i otworzyć drzwi. Czuliśmy się jak w escape roomie. Potem poszliśmy na wieczorny spacer w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia.
Trafiliśmy na świetne chińskie pierożki, które zamawialiśmy po polsku, ponieważ chłopak za ladą ma dziadków we Wrocławiu. Później weszliśmy do sklepu ze słodyczami, gdzie łakomie patrzyliśmy na bloki chałwy, baklawy i innych słodkości, z czego największą perwersją wydały mi się daktyle faszerowane chałwą. Właściciel krzątał się koło nas ładując zamówienie do torebek. Dochodząc do lady zobaczyłem napis Mieszko i zwróciłem uwagę, że ma cukierki z Polski. Wtedy popatrzył na mnie, powiedział "Polska?" i po krótkiej pauzie dodał "Jaruzelski". Trochę mnie zatkało i musiałem mieć zdziwioną minę do dopowiedział "prezydent". Pożegnał nas po rosyjsku.
Następnego dnia zwiedzaliśmy Tel Awiw idąc piechotą do starej Jaffy. Zaczęliśmy od plaży i ona zachwyciła nas najbardziej. Po raz kolejny uznaliśmy, że chcielibyśmy mieszkać w mieście nad morzem. Pewnie w lecie tłum odbiera temu miejscu wiele uroku, ale w środku stycznia jest pusto i urokliwie. Miękki ciepły piasek zachęcał do zdjęcia butów, dziewczynki od razu zaczęły budować zamek. Miejsce zyskało podwójnie, gdy odkryliśmy w pobliżu lody, uczciwie mówiąc jedne z najlepszych jakie kiedykolwiek jedliśmy. Zaczęło się dobrze.
Potem spacer zaułkami, gdzie czuliśmy się trochę jak w Albanii, trochę jak w Turcji i moje wyobrażenie o nowoczesnym Izraelu zostało skonfrontowane z rzeczywistością. Jedynie ceny nie pozwalały nam zapomnieć gdzie jesteśmy. Na szczęście trafiliśmy w labiryncie uliczek na lokalną perełkę, barek na świeżym powietrzu pełny lokalnych mieszkańców gdzie stosunkowo niedrogo zjedliśmy najlepszy w życiu hummus (nawet Emilka, która od pewnego czasu wyspecjalizowała się w przygotowywaniu świetnego domowej roboty przyznała to bez żalu). Warto było czekać na stolik. Pożywieni ruszyliśmy na poszukiwania starego miasta. Czytałem, że Jaffa utrzymuje swój undergroundowy klimat i nowoczesne butiki gnieżdżą się w rozwalających się kamienicach, być może też dalej działa zakaz remontowania budynków. Stara część wygląda już odpowiednio wiekowo i dostojnie, a sprzedawcy różnych rupieci dodają kolorytu.
Wracaliśmy wieczorem w siąpiącym deszczu. Następnego dnia wyjechaliśmy do Jerozolimy.
Powłóczyliśmy się po świętym mieście między straganami mijając kościoły, meczety i kolejne stacje drogi krzyżowej. Mieszanka sacrum i profanum, z przewagą drugiego szybko stała się męcząca. Trzy wielkie religie połączył bazar z tandetą.
Z ciekawostek w Bazylice Grobu Świętego widziałem rzucane karteczki z życzeniami do Boga widać dotarł tam zwyczaj ze Ściany Płaczu. Pewnie bliskość ułatwia mieszanie się zwyczajów, tylko muzułmanie trzymają się na dystans nie dopuszczając niewiernych do swoich najokazalszych meczetów. W każdym razie nam się nie udało.
Zmarzliśmy w Jerozolimie i z radością udaliśmy się na południe. Niby niedaleko, ale wskazania termometru konsekwentnie rosły gdy zbliżaliśmy się do Morza Martwego, a na samej plaży było jakieś 10 stopni więcej niż w Jerozolimie. Do tego stopnia zrobiło się ciepło, że z przyjemnością (mniejszą lub większą) zanurzyliśmy się w dość chłodnej wodzie. Ostrzegliśmy dzieci przed piciem wody i nalewaniem jej sobie do oczu, na szczęście dopiero w hotelu przeczytaliśmy, że zalanie oczu grozi czasową ślepotą, a kilka łyków wody może skończyć się śmiercią. Opis pewnie przesadzony, ale dobrze, że nie przeczytaliśmy tego wcześniej, bo pewnie ominęlibyśmy piekielny zbiornik szerokim łukiem. A tak mieliśmy frajdę unosząc się na wodzie jak na materacu. Fajne, ale na raz.
Później pojechaliśmy do Arad, głównie żeby zwiedzić największą atrakcję rejonu, starożytną twierdzę Masadę. Tam bardzo nam się podobało. Miasto jak miasto, nic specjalnego (dosłownie, nic), za to po wyjechaniu na pustynię w stronę Masady robi się pięknie. Surowe skalne widoki, pusta szosa wijąca się między górami, gra świateł, ciemne chmury nad horyzontem były wyjątkowo urokliwe. W oddali beduińskie wioski (tzn. slumsy ze szmat i blachy falistej, ale będąc świeżo po lekturze książek Smoleńskiego inaczej na nie patrzę) i sztuczne oazy. W ogóle te małe zwycięstwa człowieka nad naturą, w postaci urodzajnych gajów pośrodku pustynnego piasku zrobiły na mnie jak na razie największe wrażenie.
Sama wspinaczka na wzgórze z fortecą warta wysiłku, zwłaszcza dla widoków po drodze i z samego szczytu. A po powrocie świetna pizza w Kaparuszce, polecamy! Zdecydowanie bardziej niż lokalną wariację restauracji chińskiej, próbującej bez powodzenia łączyć sushi (do którego podają musztardę, a w każdym razie coś musztardę przypominającego), kuchnię syczuanu (smaczne, ale związku z syczuanem nie stwierdziliśmy), tajlandii (nie próbowaliśmy) i belgijskie gofry, a wszystko podlane miętową herbatą (dobra, ale nie tego się człowiek spodziewa w chińskiej knajpie). Jutro ruszamy nad morze czerwone wygrzać się na plaży i dać nurka.
Po poczwórnej kontroli lotniskowej, locie bez niespodzianek i szalonej jeździe taksówką, która zapewniła emocje większe niż niejedne turbulencje, dotarliśmy do naszego apartamentu. A właściwie pod blok, ponieważ długo nie mogliśmy znaleźć numeru mieszkania, maila z kodem i już wyglądało na to, że spędzimy noc na walizkach. Nawet pomocny sąsiad nie był w stanie dodzwonić się do właścicieli mieszkania. W końcu jednak udało połączyć się z siecią, ściągnąć maila z szyfrem do skrzynki z kluczem i otworzyć drzwi. Czuliśmy się jak w escape roomie. Potem poszliśmy na wieczorny spacer w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia.
Trafiliśmy na świetne chińskie pierożki, które zamawialiśmy po polsku, ponieważ chłopak za ladą ma dziadków we Wrocławiu. Później weszliśmy do sklepu ze słodyczami, gdzie łakomie patrzyliśmy na bloki chałwy, baklawy i innych słodkości, z czego największą perwersją wydały mi się daktyle faszerowane chałwą. Właściciel krzątał się koło nas ładując zamówienie do torebek. Dochodząc do lady zobaczyłem napis Mieszko i zwróciłem uwagę, że ma cukierki z Polski. Wtedy popatrzył na mnie, powiedział "Polska?" i po krótkiej pauzie dodał "Jaruzelski". Trochę mnie zatkało i musiałem mieć zdziwioną minę do dopowiedział "prezydent". Pożegnał nas po rosyjsku.
Następnego dnia zwiedzaliśmy Tel Awiw idąc piechotą do starej Jaffy. Zaczęliśmy od plaży i ona zachwyciła nas najbardziej. Po raz kolejny uznaliśmy, że chcielibyśmy mieszkać w mieście nad morzem. Pewnie w lecie tłum odbiera temu miejscu wiele uroku, ale w środku stycznia jest pusto i urokliwie. Miękki ciepły piasek zachęcał do zdjęcia butów, dziewczynki od razu zaczęły budować zamek. Miejsce zyskało podwójnie, gdy odkryliśmy w pobliżu lody, uczciwie mówiąc jedne z najlepszych jakie kiedykolwiek jedliśmy. Zaczęło się dobrze.
Potem spacer zaułkami, gdzie czuliśmy się trochę jak w Albanii, trochę jak w Turcji i moje wyobrażenie o nowoczesnym Izraelu zostało skonfrontowane z rzeczywistością. Jedynie ceny nie pozwalały nam zapomnieć gdzie jesteśmy. Na szczęście trafiliśmy w labiryncie uliczek na lokalną perełkę, barek na świeżym powietrzu pełny lokalnych mieszkańców gdzie stosunkowo niedrogo zjedliśmy najlepszy w życiu hummus (nawet Emilka, która od pewnego czasu wyspecjalizowała się w przygotowywaniu świetnego domowej roboty przyznała to bez żalu). Warto było czekać na stolik. Pożywieni ruszyliśmy na poszukiwania starego miasta. Czytałem, że Jaffa utrzymuje swój undergroundowy klimat i nowoczesne butiki gnieżdżą się w rozwalających się kamienicach, być może też dalej działa zakaz remontowania budynków. Stara część wygląda już odpowiednio wiekowo i dostojnie, a sprzedawcy różnych rupieci dodają kolorytu.
Wracaliśmy wieczorem w siąpiącym deszczu. Następnego dnia wyjechaliśmy do Jerozolimy.
"Tel Awiw - Jerozolima, dwa miasta, jedna podróż" - nasze dzieci podchwyciły telewizyjną reklamę i wyśpiewywały to zdanie przez ostatni tydzień. Faktycznie, oba miasta leżą niedaleko, na tyle niedaleko, że walcząc na zmianę z trzema nawigacjami samochodowymi (każda pokazywała co innego, a nieznajomość hebrajskiego nie pomagała) nawet się nie zorientowałem, że jesteśmy na miejscu. Nocleg mieliśmy w obrębie starego miasta, w arabskiej części koło Bramy Damasceńskiej. Zostawiliśmy samochód na parkingu i ruszyliśmy wąskimi uliczkami w poszukiwaniu hotelu przepychając się z walizkami między sprzedawcami wszystkiego. Mile nas zaskoczył, z zewnątrz starożytne ruiny, a w środku ładnie urządzony pensjonacik z tarasem na dachu oferującym wspaniały widok na całą starówkę. Pewnie nieprzypadkowo w centralnym oknie pysznił się meczet Al-Aksa.
Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Ściany Płaczu. Emilka biegała z aparatem, a ja z dziewczynkami za ręce ruszyliśmy w stronę ściany. Zatrzymał nas młody chłopak i z pewnym zawstydzeniem i zakłopotaniem zapytał, czy jest z nami mama dziewczynek. Przez chwilę nie wiedziałem o co mu chodzi, ale okazało się, że zmierzamy w stronę męskiej części i on prosi, jeżeli to możliwe, żeby dziewczynki poszły z mamą do części dla kobiet. Trochę było mi go szkoda, bo miałem wrażenie, że nawet jego krępuje to dziwactwo i odetchnął z ulgą, kiedy dołączyła do nas Emilka i zabrała dziewczynki. Nasze małe feministki były oburzone, w dodatku odkryły, że część dla kobiet jest odpowiednio mniejsza. Jestem pewien, że wnikliwe studia Pisma pozwoliły wyznaczyć precyzyjnie odpowiednie proporcje. Ja poszedłem do części męskiej obserwować ceremonię bar micwy jakiegoś chłopca o tyle ciekawą, że jego siostry, chcąc uczestniczyć w wydarzeniu, zwieszały się przez barierkę oddzielającą nasze segmenty. Widać więc, że powoli nadchodzi nowe, ale może zawsze obchodzono tak niewygodne zakazy.
Znaków, że Judaizm to religia pisma jest wiele (nie raz musieliśmy schodzić z drogi zaczytanemu ortodoksowi), podobały mi się otwarte półki z książkami po które można sięgać. Widać jednak, że nie silą się na uniwersalizm. Religia to nie tylko pismo, ale i język i wyznawca musi znać hebrajski. Książek innych niż hebrajskie na półkach się nie uświadczy, chociaż ulotki informacyjne mają w różnych językach. Koło mnie kipę zakładał katolicki zakonnik z Chin i od razu podszedł do niego jakiś rebbe witając go gorąco i wręczając ulotkę po chińsku.
Z ciekawostek w Bazylice Grobu Świętego widziałem rzucane karteczki z życzeniami do Boga widać dotarł tam zwyczaj ze Ściany Płaczu. Pewnie bliskość ułatwia mieszanie się zwyczajów, tylko muzułmanie trzymają się na dystans nie dopuszczając niewiernych do swoich najokazalszych meczetów. W każdym razie nam się nie udało.
Zmarzliśmy w Jerozolimie i z radością udaliśmy się na południe. Niby niedaleko, ale wskazania termometru konsekwentnie rosły gdy zbliżaliśmy się do Morza Martwego, a na samej plaży było jakieś 10 stopni więcej niż w Jerozolimie. Do tego stopnia zrobiło się ciepło, że z przyjemnością (mniejszą lub większą) zanurzyliśmy się w dość chłodnej wodzie. Ostrzegliśmy dzieci przed piciem wody i nalewaniem jej sobie do oczu, na szczęście dopiero w hotelu przeczytaliśmy, że zalanie oczu grozi czasową ślepotą, a kilka łyków wody może skończyć się śmiercią. Opis pewnie przesadzony, ale dobrze, że nie przeczytaliśmy tego wcześniej, bo pewnie ominęlibyśmy piekielny zbiornik szerokim łukiem. A tak mieliśmy frajdę unosząc się na wodzie jak na materacu. Fajne, ale na raz.
Później pojechaliśmy do Arad, głównie żeby zwiedzić największą atrakcję rejonu, starożytną twierdzę Masadę. Tam bardzo nam się podobało. Miasto jak miasto, nic specjalnego (dosłownie, nic), za to po wyjechaniu na pustynię w stronę Masady robi się pięknie. Surowe skalne widoki, pusta szosa wijąca się między górami, gra świateł, ciemne chmury nad horyzontem były wyjątkowo urokliwe. W oddali beduińskie wioski (tzn. slumsy ze szmat i blachy falistej, ale będąc świeżo po lekturze książek Smoleńskiego inaczej na nie patrzę) i sztuczne oazy. W ogóle te małe zwycięstwa człowieka nad naturą, w postaci urodzajnych gajów pośrodku pustynnego piasku zrobiły na mnie jak na razie największe wrażenie.
Sama wspinaczka na wzgórze z fortecą warta wysiłku, zwłaszcza dla widoków po drodze i z samego szczytu. A po powrocie świetna pizza w Kaparuszce, polecamy! Zdecydowanie bardziej niż lokalną wariację restauracji chińskiej, próbującej bez powodzenia łączyć sushi (do którego podają musztardę, a w każdym razie coś musztardę przypominającego), kuchnię syczuanu (smaczne, ale związku z syczuanem nie stwierdziliśmy), tajlandii (nie próbowaliśmy) i belgijskie gofry, a wszystko podlane miętową herbatą (dobra, ale nie tego się człowiek spodziewa w chińskiej knajpie). Jutro ruszamy nad morze czerwone wygrzać się na plaży i dać nurka.
Na górze cel
Morze Martwe i góry Jordanii
Schody znacząco ułatwiają podejście
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)