czwartek, 30 czerwca 2016

Campervanem przez (prawie) Dziki Zachód...

Mamy go! Mieliśmy fuksa, bo chyba Apollo wymienił flotę. Zarezerwowaliśmy najtańszego campera z grupy wiekowej 5-10 lat, a dostaliśmy pachnący nowością i super komfortowy dom na kółkach. Oczywiście super komfortowy w naszym rozumieniu, bo patrząc na Amerykanów podróżujących camperami większymi od autobusów, czujemy się jak w normalnym samochodzie. Ale jest naprawdę wygodny. Niestety procedura jego odbioru w ogromnym centrum firmy Apollo pod San Francisco była na tyle długa i żmudna, że w zaplanowaną trasę wyruszyliśmy późnym popołudniem. Mieliśmy zarezerwowany i opłacony nocleg na kempingu w Sequoia National Park, więc byliśmy zdeterminowani, żeby dotrzeć do celu. Kemping w parku narodowym jest dobrem mocno deficytowym. Scentralizowany system umożliwia rezerwację miejsc ze 180-dniowym wyprzedzeniem, więc co bardziej zorganizowani turyści "łapią" miejsca, a takim jak my, idącym na żywioł i planującym wszystko na ostatnią chwilę, nie zostaje zbyt wiele możliwości. Miejsc, które można zarezerwować jest stosunkowo niewiele, a pozostałe są udostępniane w myśl zasady: "kto pierwszy ten lepszy". W praktyce oznacza to tyle, że o 10 rano kempingi są już pełne. Trzeba jednak sporej determinacji, żeby na wakacjach wstawać bladym świtem i ustawiać się w kolejce na kemping. A są tu tacy zapaleńcy, którzy od szóstej rano czekają na rangersów, żeby upolować miejsce. Jest wprawdzie sporo kempingów prywatnych, ale one jednak są gorzej położone i zwykle droższe. Choć z drugiej strony zwykle mają podłączenia dla camperów (wodę, prąd, możliwość zrzucenia ścieków) i łazienki z darmowym prysznicem, a z tym na kempingach w parkach jest gorzej. Tu jest często sama natura, bez zdobyczy cywilizacji (czytaj: nie ma podłączeń, a czasami nie można używać generatorów prądu), łazienki są nie na samych kempingach tylko w Visitors Centers (czyli spacerek do toalety bywa długi), a prysznice są płatne. Kalinka była tak zszokowana prysznicem, do którego trzeba wrzucać pieniążki, że aż go narysowała:). A ze spaniem "na dziko" jest tu nieco trudniej niż w Australii. Czytaliśmy, że podobno można spać na parkingach Walmartów, ale to jakoś mało kusząca perspektywa...

Zatem skoro już mieliśmy to cenne miejsce nie mogliśmy go zmarnować! Wyruszyliśmy na obowiązkowe zakupy w Walmarcie, a potem w długą trasę górską drogą. Następnego dnia, kiedy już shuttle busami zwiedzaliśmy park i miałam okazję zobaczyć w świetle dziennym fragmenty trasy, którą pokonaliśmy w nocy naprawdę cieszyłam się, że jechaliśmy po ciemku, bo w dzień miałabym dziesięć zawałów:).

Jeszcze mała uwaga praktyczna dla wybierających się naszą trasą: nie warto wypożyczać ani dziecięcych fotelików samochodowych (co kosztuje około 40 USD za sztukę), ani śpiworów (co kosztuje około 50 USD), bo w Walmarcie jedno i drugie można kupić za około 10 USD/szt. Ma się dzięki temu nowe i czyste, dużo taniej, a potem można to przekazać innym turystom (jest specjalny kącik na niepotrzebne już rzeczy w wypożyczalni), albo oddać potrzebującym. A tych potrzebujących na ulicach San Francisco widzieliśmy naprawdę dużo. Z jednej strony Dolina Krzemowa i olbrzymie fortuny, a z drugiej ogromna ilość bezdomnych koczujących na ulicach.

Na pierwszy ogień poszedł zatem Sequoia National Park. Obłędny. Przepiękny, pierwotny las, w którym można poczuć się jak krasnoludek. Z ciekawostek: ogromna ilość sekwoi jest nadpalona. Dowiedzieliśmy się, że to tacy leśni masochiści. Otóż sekwoje "lubią" pożary, bo są na tyle silne i mocne, że potrafią je przetrwać, a wyczyszczona z innych intruzów po pożarze gleba daje możliwość wykiełkowania nowym sekwojom.

To nasz pierwszy park, a mamy w planie zwiedzić ich jeszcze kilka. I znowu uwaga praktyczna: warto kupić kartę "America the beautiful". Kosztuje 80 USD i umożliwia wjazd przez rok na teren wszystkich parków narodowych i obszarów rekreacyjnych w Stanach. Można ją kupić przy wjazdach do większości parków, a jej zakup opłaca się już przy planowanych wizytach w trzech parkach.

Ruszamy dalej w drogę przez pustynię Mojave do Grand Canyon National Park. Już się nie mogę doczekać!














Żółtka na Dzikim Zachodzie

Po 18 godzinach podróży dotarliśmy na lotnisko w San Francisco niecierpliwie przebierając nogami w kolejce do odprawy wizowej. Ponieważ zadeklarowałem właśnie na piśmie, że nie wwozimy do Stanów żadnej kontrabandy upewniłem się po raz kolejny, że faktycznie nie mamy żadnych owoców, czy innego jedzenia. Podobnie jak w Australii, czy Nowej Zelandii, Amerykanie w ten sposób chronią swoje ziemie przed  agresywnymi okazami zamorskiej flory. "Mam tylko jabłko" oznajmiła niewinnie Emilka, "mogę je zjeść", zadeklarowała. Niestety, brakowało koszy, żeby pozbyć się ogryzka. Trafił więc do torby.
Kiedy szliśmy po bagaże podniecony piesek przyciągnął do nas strażnika. Trzeba było wyciągnąć ogryzek, a na naszej deklaracji celnej pojawiły się podejrzane bazgroły. Na następnej bramce wyjaśniło się, że zostaliśmy skierowani do bardziej gruntownej kontroli. Upewniłem się po raz kolejny, że tym razem nie mamy już żadnych niespodzianek w bagażu. "Tylko kanapkę, której Laura nie dokończyła", oczywiście z zakazaną wędliną. Ogryzek i kanapka zostały przejęte niczym wąglik i wyrzucone do specjalnego pojemnika. Uśmiechnięty Azjata pokazał na kolorowych wydrukach czego mieć nie możemy. "Fruits?", "Sausages?". Trochę wkurzył mnie tym stereotypem Polaka wiozącego pęta kiełbasy, więc tylko przecząco kręciłem głową przygotowując bagaż do prześwietlenia. Po przejściu przez maszynę torba Emilki została poddana gruntownej kontroli. Na szczęście orzechy i czekoladowe batoniki nie były zakazane...
Puenta całej historii miała miejsce już w hotelu, gdy zadowolona z siebie Emilka wyciągnęła z walizki pęto kabanosów... Co robią tym psom, że wolą zatrzymać się przy ogryzku?

Okazuje się, że przylot wieczorem i natychmiastowe pójście do łóżka robi świetnie na jet laga. Obudziliśmy się wprawdzie wyjątkowo wcześnie, ale wypoczęci i wyspani, z energią na zwiedzanie miasta. Nastawialiśmy się na zgodne z prognozą 18 stopni, tymczasem było bliżej trzydziestu, bluzy spędziły więc całą wycieczkę w plecaku.

Pierwsze wrażenia, to niezwykle wysoko płynące chmury. Zadzierając do góry głowę miało się wrażenie, że niebo jest bardzo daleko. Wrażenie to potęgowały sprawiające wrażenie nieproporcjonalnie wysokich budynki. Wyglądało to tak, jakby pragnąc na siłę nadać im miano drapaczy chmur dobudowywano kolejne kondygnacje w beznadziejnym pragnieniu dosięgnięciu odległych cirrusów. W rezultacie ciągle trzeba zadzierać głowę, a ulice pogrążone są w cieniu. Za to widok z okna hotelu, także obarczonego tą przypadłością, mieliśmy imponujący.
Upał i nieustanne przewyższenia sprawiły, że szybko zgłodnieliśmy i zapragnęliśmy gdzieś usiąść. Trafiliśmy akurat do chińskiej dzielnicy i poczuliśmy się zupełnie jak w Azji. Trudno było uwierzyć, że dalej jesteśmy w USA. Ucieszyliśmy się, bo "mięso z kaczki z ryżem" jest zawsze świetnym wyborem dla naszych dzieci, a hamburgery nie bardzo. Weszliśmy więc do lokalu, który wabił pstrokacizną chińskich znaków i obrazkami kolorowych potraw.
Była godzina mniej więcej 11.00, taka pora ni to na późne śniadanie, ni na wczesny lunch. Spodziewaliśmy się pustki, tymczasem niemały lokal pękał w szwach. Sami Azjaci siedzący przy suto zastawionych stołach i zajadający w najlepsze najróżniejsze potrawy. Nie było żadnego wolnego stolika, zostaliśmy zatem poprowadzeni na piętro, gdzie wszystko wyglądało podobnie, ale daleko w kącie był mały wolny stolik. Przycupnęliśmy tam czekając na kartę. Tymczasem podjechał do nas spory wózek i na stole pojawiły się pierożki. Za chwile zaproponowano nam kolejne. I jeszcze jedne. Zaczęliśmy orientować się, że jak na czekadełka trochę ich za dużo. Próbowaliśmy prosić o kartę i o kaczkę z ryżem, ale okazało się, że nikt nie mówi po angielsku. Uśmiechali się miło i mówili "chicken" pokazując na półmisek dymiących kurzych stopek. W Chinach w takich styuacjach ratowaliśmy się wybierając obrazki z karty, ale tutaj nie mieliśmy takiej możliwości. Poza tym z każdym następnym talerzem pierożków byliśmy coraz mniej głodni. W końcu najedzeni pierogami wyszliśmy z restauracji nie mogąc się nadziwić, że akurat wybierając pierwszą knajpę w Stanach udało nam się znaleźć taką, gdzie nikt nie mówił po angielsku.
Resztę dnia spędziliśmy włócząc się po nadbrzeżu, zwiedzając świetne Eksperymentatorium i nie mogąc się nadziwić jak długie kolejki potrafią ustawić się przed modnymi najwyraźniej restauracjami. A następnego dnia już jechaliśmy po campera...

Zaczęło się od miłego akcentu.

Kultowa księgarnia San Francisco. Pierwsza sprzedawała paperbooki, mekka beatników. Od zewnątrz...

...i od środka. Z żalem wychodziłem, mógłbym tam spędzić długie godziny.


Napis przy placu zabaw. Znak czasów, kiedyś było chyba odwrotnie.

Nadbrzeże. Miejsce targów z okropnie drogą żywnością, drenujących portfel lodów i modnych knajp do których ustawiają się gigantyczne kolejki.


Bardzo warto tam wejść, z dziećmi, czy bez nich (a najlepiej samemu, na cały dzień).


W górę, w górę...



Widok z okna hotelu to główna zaleta tej gigantomanii.

Słynny tramwaj. Na razie oglądaliśmy tylko z zewnątrz dzielnie włażąc na nogach pod stromiznę (Kalinka ciągle dopytuje, czemu wchodzi się "pod" górę, skoro idzie się "nad", co na to odpowiedzieć?).