Kiedy szliśmy po bagaże podniecony piesek przyciągnął do nas strażnika. Trzeba było wyciągnąć ogryzek, a na naszej deklaracji celnej pojawiły się podejrzane bazgroły. Na następnej bramce wyjaśniło się, że zostaliśmy skierowani do bardziej gruntownej kontroli. Upewniłem się po raz kolejny, że tym razem nie mamy już żadnych niespodzianek w bagażu. "Tylko kanapkę, której Laura nie dokończyła", oczywiście z zakazaną wędliną. Ogryzek i kanapka zostały przejęte niczym wąglik i wyrzucone do specjalnego pojemnika. Uśmiechnięty Azjata pokazał na kolorowych wydrukach czego mieć nie możemy. "Fruits?", "Sausages?". Trochę wkurzył mnie tym stereotypem Polaka wiozącego pęta kiełbasy, więc tylko przecząco kręciłem głową przygotowując bagaż do prześwietlenia. Po przejściu przez maszynę torba Emilki została poddana gruntownej kontroli. Na szczęście orzechy i czekoladowe batoniki nie były zakazane...
Puenta całej historii miała miejsce już w hotelu, gdy zadowolona z siebie Emilka wyciągnęła z walizki pęto kabanosów... Co robią tym psom, że wolą zatrzymać się przy ogryzku?
Okazuje się, że przylot wieczorem i natychmiastowe pójście do łóżka robi świetnie na jet laga. Obudziliśmy się wprawdzie wyjątkowo wcześnie, ale wypoczęci i wyspani, z energią na zwiedzanie miasta. Nastawialiśmy się na zgodne z prognozą 18 stopni, tymczasem było bliżej trzydziestu, bluzy spędziły więc całą wycieczkę w plecaku.
Pierwsze wrażenia, to niezwykle wysoko płynące chmury. Zadzierając do góry głowę miało się wrażenie, że niebo jest bardzo daleko. Wrażenie to potęgowały sprawiające wrażenie nieproporcjonalnie wysokich budynki. Wyglądało to tak, jakby pragnąc na siłę nadać im miano drapaczy chmur dobudowywano kolejne kondygnacje w beznadziejnym pragnieniu dosięgnięciu odległych cirrusów. W rezultacie ciągle trzeba zadzierać głowę, a ulice pogrążone są w cieniu. Za to widok z okna hotelu, także obarczonego tą przypadłością, mieliśmy imponujący.
Upał i nieustanne przewyższenia sprawiły, że szybko zgłodnieliśmy i zapragnęliśmy gdzieś usiąść. Trafiliśmy akurat do chińskiej dzielnicy i poczuliśmy się zupełnie jak w Azji. Trudno było uwierzyć, że dalej jesteśmy w USA. Ucieszyliśmy się, bo "mięso z kaczki z ryżem" jest zawsze świetnym wyborem dla naszych dzieci, a hamburgery nie bardzo. Weszliśmy więc do lokalu, który wabił pstrokacizną chińskich znaków i obrazkami kolorowych potraw.
Była godzina mniej więcej 11.00, taka pora ni to na późne śniadanie, ni na wczesny lunch. Spodziewaliśmy się pustki, tymczasem niemały lokal pękał w szwach. Sami Azjaci siedzący przy suto zastawionych stołach i zajadający w najlepsze najróżniejsze potrawy. Nie było żadnego wolnego stolika, zostaliśmy zatem poprowadzeni na piętro, gdzie wszystko wyglądało podobnie, ale daleko w kącie był mały wolny stolik. Przycupnęliśmy tam czekając na kartę. Tymczasem podjechał do nas spory wózek i na stole pojawiły się pierożki. Za chwile zaproponowano nam kolejne. I jeszcze jedne. Zaczęliśmy orientować się, że jak na czekadełka trochę ich za dużo. Próbowaliśmy prosić o kartę i o kaczkę z ryżem, ale okazało się, że nikt nie mówi po angielsku. Uśmiechali się miło i mówili "chicken" pokazując na półmisek dymiących kurzych stopek. W Chinach w takich styuacjach ratowaliśmy się wybierając obrazki z karty, ale tutaj nie mieliśmy takiej możliwości. Poza tym z każdym następnym talerzem pierożków byliśmy coraz mniej głodni. W końcu najedzeni pierogami wyszliśmy z restauracji nie mogąc się nadziwić, że akurat wybierając pierwszą knajpę w Stanach udało nam się znaleźć taką, gdzie nikt nie mówił po angielsku.
Resztę dnia spędziliśmy włócząc się po nadbrzeżu, zwiedzając świetne Eksperymentatorium i nie mogąc się nadziwić jak długie kolejki potrafią ustawić się przed modnymi najwyraźniej restauracjami. A następnego dnia już jechaliśmy po campera...
Zaczęło się od miłego akcentu.
...i od środka. Z żalem wychodziłem, mógłbym tam spędzić długie godziny.
Napis przy placu zabaw. Znak czasów, kiedyś było chyba odwrotnie.
Nadbrzeże. Miejsce targów z okropnie drogą żywnością, drenujących portfel lodów i modnych knajp do których ustawiają się gigantyczne kolejki.
Bardzo warto tam wejść, z dziećmi, czy bez nich (a najlepiej samemu, na cały dzień).
W górę, w górę...
Widok z okna hotelu to główna zaleta tej gigantomanii.
Słynny tramwaj. Na razie oglądaliśmy tylko z zewnątrz dzielnie włażąc na nogach pod stromiznę (Kalinka ciągle dopytuje, czemu wchodzi się "pod" górę, skoro idzie się "nad", co na to odpowiedzieć?).
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz